Ostatni długi weekend w Kanadzie (31/8-3/9/2007) jest tradycyjnie uważany za koniec lata-i często już w następnym tygodniu następuje gwałtowne ochłodzenie. Pogoda okazała się tym razem idealna i wybraliśmy się z grupą 22 osób do uroczego parku Bon Echo w Ontario. Jest to jeden z większych parków o powierzchni 55 km. kwadratowych i posiada kilkaset miejsc kampingowych, mogących pomieścić wiele tysięcy turystów. Znajduje się on 300 km. na północny-wschód od Toronto. Już ponad miesiąc wcześniej zarezerwowaliśmy 4 miejsca kampingowe, co było bardzo dobrą decyzją, bo park był w 100% wypełniony turystami i niemożliwością było znalezienie nawet jednego wolnego miejsca. Chociaż każdą noc spędziliśmy w tym samy miejscu, to codziennie część z nas pływała na kajakach i kanu po jeziorze Mazinaw. W sobotę już przed dziewiątą rano byliśmy w wypożyczalni kanu i kajaków-za kilka godzin utworzyła się tam długa kolejka i szybko wypożyczono wszystkto, na czym dało się pływać. Ceny były nawet całkiem rozsądne - kanu kosztowało niecałe $30 za 24 godziny używalności lub $19 za 4 godziny.
Jezioro Mazinaw (oznacza to w języku indiańskim albo 'miejsce spotkań', albo 'miejsce gdzie znajdują się rysunki') jest jednym z najgłębszych jezior w Ontario (150 m.), jak też jest słynne z innych powodów: znajduje się na nim imponująca skała, the Mazinaw Rock, zwana często 'kanadyjskim Gibraltarem', o długości 1.4 km., wznosząca się 90 m. nad poziomem tafli jeziora. Skała ta od setek, a może i tysięcy lat, stanowi inspirację dla mieszkańców tych okolic. Indianie uważali ją za święte miejsce a szamani komunikowali się właśnie przy niej z bogiem Manitou i następnie wykonywali rysunki naskalne, 'pictographs' (piktogramy) przy pomocy ochry. Przypuszcza się, że rysunki te były wykonane około 300 lat temu, jakkolwiek nie jest możliwe ustalenie dokładnej daty. Po raz pierwszy były one opisane przez geodetów w połowie 19-go wieku i od tego czasu kilkakrotnie je dokumentowano i fotografowano i doliczono się ich 293, co stanowi jedną z największych takich zbiorów w Ontario. Wiele z nich bardzo wyblakło i są ledwie widoczne, ale niektóre są nadal w świetnym stanie.
Gdy w połowie 19-go wieku zaczęto wycinać lasy, pojawili się też i farmerzy i powoli zaczęła wchodzić tam cywilizacja. W 1901 roku dentysta z Cleveland, Dr. Weston Price, wybudował na vis-a-vis tej skały, na przeciwnym brzegu jeziora, trzypiętrowy hotel, Bon Echo Inn, do którego zaczęło przyjeżdżać sporo zamożnych turystów z Kanady i USA. Hotel posiadał łodzie na wiosła, kanu, jak też kilkanaście łodzi z silnikami-były to jedne z pierwszych silników specjalnie przystosowanych dla łodzi wypoczynkowych. W 1910 r. w związku ze śmiercią małego synka doktora Price, Bon Echo Inn i cały teren zostały wystawione na sprzedaż. Już od dawna interesowała się tą posiadłością Flora MacDonald Denison, która wraz z mały synem Merrill'em po raz pierwszy spędziła tam wakacje w 1901 roku i od razu została zauroczona tym miejscem. Szybko podjęła decyzję o jego kupnie, za cenę $13,000.
Flora MacDonald była osobą aktywną i przedsiębiorczą, bardzo zaangażowaną w ruch feministyczny oraz prawa wyborcze dla kobiet. Skała Mazinaw tak ją fascynowała, że postanowiła zorganizować tam miejsce, w którym w lato spotykać się będą ludzie zainteresowani ideałami równości i braterstwa wyrażonymi w poezji jej ulubionego poety amerykańskiego, Walta Whitmana. Założyła nawet Klub Whitmana w Bon Echo i w latach 1916-1920 wydawała bardzo oryginalną publikację zatytułowaną "The Sunset of Bon Echo". Do Bon Echo przybywało coraz więcej bardzo znanych i wpływowych ludzi i w 1919 r. Flora postanowiła stworzyć trwały pomnik, poświęcony Whitmanowi. Specjalnie sprowadzeni ze Szkocji kamieniarze wykuli na tej skale ogromny napis, zawierający trzy niezmiernie trafne wersety z tomiku poezji Whitmana "Liście Trawy". Na ceremonię dedykacji przybył nawet z USA sędziwy przyjaciel i biografer Whitmana, Horace Traubel, który niestety w kilka dni potem tamże zakończył życie. Napis wyryty w skale jest do dzisiaj widoczny. W 1921 r. Flora MacDonald przedwcześnie zmarła i całą tą posiadłość przejął jej syn, Merrill Denison, który napisał wiele sztuk teatralnych (do dzisiaj wystawianych) i słuchowisk radiowych, jak też dużo książek poświęconych życiu w Ontario oraz historii wielkich firm kanadyjskich. Natomiast książki dla dzieci pisane przez jego żonę stały się bestsellerami i na podstawie jednej z nich zrobiono film, w którym rolę głównej bohaterki grała Shirley Temple.
Hotel prosperował i m. in. odwiedzali go malarze-członkowie bardzo znanej "Grupy Siedmiu", pisarze, artyści, przemysłowcy, a nawet pewien młody dziennikarz, pracujący wtedy dla lokalnej gazety w Toronto, Ernest Hemingway. W 1929 r. z powodu depresji hotel został zamknięty i w 1936 r. trafiony piorunem, spłonął.
Merrill Denison nadal w lato mieszkał w Bon Echo i wynajmował przyjeżdżającym turystom domki letniskowe oraz zapraszał znane osobistości, z którymi się przyjaźnił. Jednym z częstych gości był Wally Floody, z zawodu inżynier górnictwa, który jako jeniec w niemieckim oflagu należał do czołowych twórców tunelu, umożliwiającego ucieczkę jeńców z obozu jenieckiego znajdującego się w Żaganiu (Stalag Luft III), która to następnie była przedstawiona w filmie p.t. "Wielka Ucieczka". Danny Velinski, zwany "Królem Tunelów", był w tym filmie fikcyjną postacią luźno bazowaną właśnie na autentycznej postaci Wally Floody, graną przez aktora Charles Bronsona. Floody był tak cennym specjalistą od budowy tuneli, że nie pozwolono mu na udział w ucieczce, co z pewnością uratowało mu życie (a swoją drogą, to świat jest mały-ponad rok temu spotkałem w klubie gimnastycznym "Etobicoke Olympium" w Toronto starszego pana, na którego koszulce widniały litery R.A.F. i P.O.W. Jak się później dowiedziałem, nazywał się Grant Stuart McRae ( 1922 - 2013). Nawiązawszy z nim rozmowę dowiedziałem się, że był on lotnikiem, został zestrzelony nad Niemcami i po tygodniu złapany, a następnie przewieziony do obozu, w którym spotkał Wally Floody). Nota bene, niezmiernie pozytywnie wypowiadał się o polskich lotnikach walczących w czasie Drugiej Wojny Światowej w Wielkiej Brytanii--powiedział, że nie było im równych jeżeli chodzi o bohaterstwo i zapał do walki.
Merrill Denison absolutnie nie chciał, aby Bon Echo stało się po jego śmierci własnością prywatną, dostępną tylko dla elitarnej grupy ludzi i w latach pięćdziesiątych postanowił bezpłatnie przekazać całą tą posiadłość rządowi prowincji Ontario (1200 akrów), z przeznaczeniem na park prowincjonalny, który do dzisiaj istnieje. W parku znajduje się też w byłym domu pisarza (który cały czas tam mieszkał i zmarł w 1975 r.) muzeum poświęcone jemu i ogólnej historii parku.
Pomimo, że mieliśmy zamiar od razu popłynąć do północnego końca jeziora, to spędziliśmy dobrych kilka godzin pływając koło tej monumentalnej skały Mazinaw, odnajdując liczne piktogramy i robiąc przy okazji dziesiątki zdjęć.
Najciekawszy piktogram przedstawia Nanabusha, półboga z ogromnymi uszami. Według indiańskiej legendy, jego ojcem był "West Wind Spirit", Duch Zachodniego Wiatru i został on
wybrany przez boga Manitou jako nauczyciel, mający pokazać ludziom, jak posługiwać się tym, co stworzył "Great Spirit", Wielki Duch Manitou.
Inny dobrze zachowany piktogram przedstawia Mishipizheu, Ogromnego Wodnego Rysia, bożka potrafiącego pobudzić fale i wiatry na jeziorach, używając do tego swojego potężnego ogona.
Indianie modlili się do niego o pomyślną pogodę podczas przeprawiania się wskroś dużych połaci wodnych. Namalowany żółw stanowił też bardzo ważną postać-ponieważ wszystkie te duchy mówią odmiennymi językami, żółw był tłumaczem wizji przekazywanym szamanom.
Maymaygwashi natomiast przypomina figurkę ludzką; jest to jeden z duchów, jakie zamieszkiwały pęknięcia skalne w skale Mazinaw. Mają one około metra wysokości i ich twarze są pokryte krótkimi włosami. Rzadko są one widziane przez ludzi, jako że wstydzą się swojego wyglądu; gdy jednak zostaną dostrzeżone, spuszczają wtedy głowę, chowając twarz przed obcymi.
Normalnie zamieszkują w urwisku skały Mazinaw, skąd właśnie obserwują z nich ludzi. Niestety nie udało nam się zobaczyć żadnego Maymaygwashi... ale odniosłem wrażenie, że ciągle ktoś mnie obserwował!
Fascynująca jest też roślinność, występująca na urwisku prawie pozbawionym ziemi. Rosną tam popularne sumaki i jałowce, ale najciekawsze rosnące drzewa to cedry. W normalnych warunkach długość życia cedrów wynosi 90 lat; natomiast cedry rosnące na urwisku są w stanie przeżyć do 1500 lat! Dzieje się to dlatego, że rosną one niezwykle wolno. Jeden 10 centymetrowy cedr miał 150 lat i stanowił najbardziej wolno rosnące drzewo, jakie kiedykolwiek udokumentowano. Naskalne cedry są powykręcane, skarłowaciałe i sękate; ich korzenie zagłębiają się w różne szczeliny i pęknięcia skalne zawierające ziemię i wilgoć i powoli pobierają z nich minerały. Najbardziej słynnym cedrem jest "Silent Witness", Milczący Świadek, tak nazwany na początku 20-go wieku przez rodzinę Denisonów. Naukowcy stwierdzili, że gdy usechł, miał 941 lat, tak więc ciągle znajduje się on na tej skale już od ponad 1000 lat.
Gdy podpływaliśmy do samego podnóża skały Bon Echo i patrzyliśmy w górę-czuło się jej potęgę, moc i majestat-nic dziwnego, że przyciągała ona tak wielu ludzi! W niektórych miejscach widzieliśmy wspinaczy; gdy zresztą popłynęliśmy następnie na północ jeziora Mazinaw, to na lunch zatrzymaliśmy się właśnie w domku, należącym do tamtejszego klubu alpinistycznego. Kilkakrotnie obserwowaliśmy 'Turkey Vulture', sępa z głową indyczki, żywiącego się padliną. Płynąc dalej po jeziorze, dobijaliśmy parę razy do kamienistych brzegów przypominających potężne zjeżdżalnie-cały ten obszar znajduje się na Tarczy Kanadyjskiej (Canadian Shield), praktycznie więc wszystko położone jest na skałach. Na brzegach i na wyspach znajdują się domki letniskowe. Często przepływały koło nas bardzo szybkie i głośne łodzie z silnikami 250 hp lub skutery wodne, kompletnie nie pasujące do tak majestatycznego miejsca.
Opłynęliśmy wiele zatoczek jeziora Mazinaw i przed godziną siódmą wieczorem znowu przypłynęliśmy w pobliże skały Mazinaw, tym razem aby obserwować piękny zachód słońca. Rzeczywiście, jest to spektakularny widok-szczególnie, gdy zachodzące słońce chowa się za drzewami, ale nadal w pełni oświetla całą skałę. Staje się wtedy ona skąpana w słońcu i wydaje się, że jest pomalowana na piękny, pomarańczowy, z lekka czerwony kolor; zjawisko to trwa kilkanaście minut, zanim zaczyna tracić blask i blednąć. Było ono tak fascynujące, że przez pewien czas zamilkliśmy, przestaliśmy wiosłować i robić zdjęcia, delektując się w kompletnej ciszy tym przepięknym widokiem. Udało się nam przypłynąć do tego samego miejsca następnego dnia i tak samo wszyscy byliśmy pod wrażeniem tego wspaniałego widowiska (nic dziwnego; gdy parę dni potem przeglądałem wspomnienia turystów tam przyjeżdżających na początku 20 wieku, wszyscy wspominają te niezapomniane zachody słońca). Następnego dnia pływaliśmy po południowej części jeziora (pomiędzy północną i południową częścią jeziora znajduje się zwężenie, 'The Narrows', nad którym kiedyś wybudowano most dla turystów, aby mogli przejść na drugi brzeg jeziora i wspiąć się na szczyt skały (obecnie dla nie-wodniaków co paręnaście minut kursuje mały stateczek). Po zacumowaniu naszych kajaków i kanu weszliśmy na szczyt skały Mazinaw (pomimo, że wejście jest bardzo strome, są tam zainstalowane w niektórych miejscach metalowe schody), aby tym razem podziwiać krajobraz i jezioro z jej szczytu. Okolica jest trochę górzysta i bardzo zalesiona; nie chce się aż wierzyć, że na początku 20-go wieku dosłownie wszystkie lasy zostały wycięte i przybywający tam turyści niezmiennie opisują w swoich wspomnieniach 'łyse wzgórza', które stanowiły główny element krajobrazu.
Po ósmej wieczorem, gdy się już ściemniało, dopływaliśmy do przystani, zlokalizowanej w naturalnie utworzonej kolistej zatoczce w parku, stanowiącej idealny port. Możliwe było też wybranie dłuższej trasy, włącznie z przenoszeniem naszych kajaków i kanu, ale zrezygnowaliśmy z tej opcji, jako że chcieliśmy spędzić więcej czasu na naszym miejscu kampingowym i również wybrać się na parukilometrowe piesze wycieczki-park posiada 6 szlaków, od 1.5 km. do 22 km. Być może w następnym roku obierzemy trochę inną i jeszcze bardziej urozmaiconą trasę. W każdym razie chociaż nie był to typowy kilkudniowy spływ, to jednak dostarczył nam więcej wrażeń, niż często to się dzieje w czasie o wiele dłuższych wycieczek.
Mapa pokazuje wszystkie jeziora, na których płynęliśmy na kanu. Nasze miejsce biwakowe znajdowało się na południowym brzegu jeziora Tom Thomson Lake, blisko litery "L"
Cała trala w/g mojego GPS
Trzy Dni na Kanu w Parku Algonquin, Ontario, Kanada, Wrzesień/Październik, 2007 roku
Gdy otworzymy mapę kanadyjskiej prowincji Ontario, od razu rzuca się w oczy zielony zarys parku Algonquin, położonego około 250 kilometrów na północny-wschód od Toronto, którego powierzchnia wynosi 7725 kilometrów kwadratowych (15 razy więcej, niż powierzchnia Warszawy!). Przed przybyciem Europejczyków obszary dzisiejszego parku były zamieszkałe przez Indian, m. in. plemię Algonquin.
Francuscy handlarze skór byli pierwszymi białymi ludźmi, którzy na
początku osiemnastego wieku spenetrowali tereny parku, ale dopiero w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku miały miejsce pierwsze bardziej oficjalne wyprawy na tamte tereny. Dalsza część dziewiętnastego wieku wiąże się głównie z przemysłem drzewnym - tamtejsze tereny posiadały imponujące lasy, które zaczęto wycinać, spławiając drzewo licznymi rzekami i następnie wysyłając do Wielkiej Brytanii. Drzewa było tak dużo, iż wydawało się, że nigdy się nie skończy (tak, jak obecnie niektórzy łudzą się, że ropa naftowa będzie wiecznie płynąć). Aby ułatwić transport, w 1894 r. zaczęto budować w południowej części parku linię kolejową, ciągnącą się od Georgian Bay do Ottawy, a w 1915 r. północno-wschodnią część parku przecięła następna linia kolejowa (ani jedna z nich już nie funkcjonuje). Również powstały farmy, które jednak borykały się z ogromnymi problemami - cały tamten obszar leży na Tarczy Kandyjskiej i praktycznie jest niemożliwe prowadzenie prosperujących farm na terenach, gdzie ziemia jest podatna na erozję i jej warstwa jest bardzo cienka, a pola są usiane kamieniami i głazami wielkości domów. Oficjalnie park został założony w 1893 roku i m. in. jego celem była ochrona naturalnego środowiska. W parku powstało kilka znanych hoteli i obozów dla dzieci i przybywali do niego pociągami turyści, łaknący wypoczynku na łonie natury, polowań czy też wędkowania. Od tamtej pory park bardzo się rozrósł i "wchłonął" wiele przyległych terenów. W latach trzydziestych XX wieku park przecięła pierwsza droga samochodowa (dzisiejsza droga nr. 60) i zapoczątkowała turystykę samochodową. Na terenie parku znajduje się prawie 2400 jezior i 1200 km. rzek i potoków i co roku jest odwiedzany przez setki tysięcy turystów, którzy albo wypoczywają na polach kampingowych dostępnych samochodami, albo wyruszają na kanu w głąb parku i pokonują kilkusetkilometrowe trasy, nocując na setkach pól kampingowych w środku parku. Jeszcze jedną atrakcją parku jest "wycie wilków" - ludzie parkują samochody na poboczach drogi i pracownicy parku zaczynają imitować wycie wilków. Po jakimś czasie z różnych miejsc w parku odzywają się wilki - jest to niesamowicie oryginalny "koncert", na który przyjeżdżają turyści z całego świata.
Dwudziestominutowy 'slide show', z wieloma klipami wideo, przedstawia całą naszą wycieczkę.
Dzień Pierwszy: Sobota, 29 września 2007.
Przed siódmą rano wyruszyliśmy z Toronto dwoma samochodami; poza mną w wyprawie brał udział Nick, Lynn, Christine, Chris oraz najważniejszy uczestnik wyprawy, uroczy pies Spark, tak posłuszny, że nigdy nie potrzebował być na smyczy. Pogoda była wprost wymarzona - temperatury ponad +20C, ani kropli deszczu, piękne słońce.... byliśmy nią oczywiście bardzo przyjemnie zaskoczeni, bo braliśmy pod uwagę temperatury o połowę mniejsze a w nocy przymrozki - Październik w Ontario potrafi być bardzo chłodny. Po autostradzie nr. 400 i potem nr. 11 jechało się "jak po maśle"; po drodze wpadliśmy po ostatnie zakupy do miasteczka Huntsville, a stamtąd drogą nr. 60 wjechaliśmy do parku. Park posiada 29 tzw. "access points", miejsc, z których można rozpocząć wycieczki na kanu i po parudziesięciu minutach dotarliśmy do access point nr. 5, gdzie znajduje się znany sklep Portage Store, w którym można wypożyczyć bądź kupić kompletny ekwipunek, potrzebny na wyprawy kajakowo-kanu - czy to na kilka godzin, czy też na kilka tygodni. Już tydzień przedtem dokonaliśmy rezerwacji dwu kanu - oba były lekkie, zrobione z Kevlaru; jedno pięciometrowe, dwuosobowe, drugie o pół metra dłuższe, na 3 osoby. Ich wypożyczenie kosztuje $43 i $50 za każdy dzień oraz $3 dziennie od osoby za wypożyczenie kamizelek asekuracyjnych. W następnym budynku znajdowało się biuro parku - ponieważ już przedtem mieliśmy zrobione rezerwacje, musieliśmy jedynie dokonać ostatecznych opłat i otrzymaliśmy pozwolenia na spędzenie tam dwóch nocy.
Koszt wynosi $10 od osoby za każdą noc, jak również otrzymuje się pozwolenie na parkowanie samochodów. Na topograficznej mapie parku są dokładnie zaznaczone wszystkie trasy kanu, jak też miejsca kampingowe. Planowaliśmy spędzić dwie noce w tym samym miejscu kampingowym, na jeziorze Tom Thomson, tak więc po przybyciu na nie mogliśmy wybrać jakiekolwiek wolne miejsce na tym jeziorze. W przypadku, gdy codziennie zmienia się miejsca biwaków, trzeba dokładnie podać, kiedy i gdzie się zamierza biwakować i otrzymuje się pozwolenia biwakowania na danych jeziorach. Czasem ten system może być trochę kłopotliwy, szczególnie w czasie niepomyślnej pogody, która uniemożliwia dopłynięcie na czas do następnego miejsca, ale zazwyczaj zawsze udaje się znaleźć coś wolnego - a w najgorszym wypadku można też rozbić się na dziko. Nota bene, już w końcu Września nie musi się robić rezerwacji miejsc biwakowych, ale okazało się, że bardzo dobrze, że je zrobiłem - w biurze parku powiedziano nam, że wszystkie miejsca biwakowe na ten weekend są zarezerwowane! Najprawdopodobniej przyczyną była i pogoda, i szczególnie liczna, kilkudziesięcioosobowa grupa młodzieży, która wyruszyła pół godziny przed nami i właśnie kierowała się na to samo jezioro. Wypakowawszy nasze bagaże z samochodów - a było ich tyle, że pewnie wystarczyłoby na wiele dłuższą wyprawę - starannie ułożyliśmy je w naszych kanu i po zrobieniu paru pamiątkowych zdjęć, odbiliśmy od brzegu i po dwunastej w południe rozpoczęliśmy naszą podróż na Canoe Lake.
Jest to nieduże jezioro, bardzo popularne z powodu dostępu samochodowego oraz sklepu/wypożyczalni, a jego historia sięga o wiele wcześniejszych lat: W końcu dziewiętnastego wieku znajdował się tam duży tartak, na brzegach jeziora powstała osada Mowat, która w pewnym momencie miała 600 mieszkańców i dochodziły do niej szyny prowadzące do głównej linii kolejowej. Na brzegach Canoe Lake zaczęto też budować domki letniskowe i w 1913 roku otwarto duży hotel Mowat Lodge. Dzisiaj trudno jest nawet znaleźć miejsce, w którym znajdowała się osada i hotel Mowat, ale nadal istnieją prywatne domki i brak jest zupełnie miejsc do biwakowania. Osoby, posiadające budynki, otrzymały w chwili powstania parku prawo ich użytkowania przez 99 lat; gdy termin ten minął, przedłużono termin do 2017 r. Oczywiście, park chciałby się ich pozbyć, ale przypuszczalnie wiele z właścicieli będzie usilnie starało się w sądach wywalczyć prawo do dalszego użytkowania swoich budynków.
Na jeziorze było stosunkowo dużo wodniaków - wielu z nich przyjechało tylko popływać przez parę godzin. Nasze kanu okazały się całkiem dobre i szybko poruszały się po wodzie. Ponieważ ogólnie dość silnie wiosłuję, siedziałem z tyłu i nie musiałem nawet zbyt często używać korygującego "J-stroke" (pociągnięcia wiosłem w kształcie litery "J"), bo Nick i Christine byli trochę słabszymi wioślarzami i gdy oboje wiosłowali po przeciwnej stronie, nie miałem problemu skompensować ich wiosłowania. Po parunastu minutach pojawiła się w oddali pierwsza spora wyspa, Gillmour Island, na której bracia Gillmour, kiedyś właściciele tartaku, zbudowali w XIX wieku swoje domki letniskowe. Potem minęliśmy Wapomeo Island i ukazała się mniejsza wysepka, stosownie nazwana Little Wapomeo Island. Patrząc na nią, nie sposób było nie myśleć o tym, co się koło niej wydarzyło prawie dokładnie 90 lat temu i co najbardziej łączy się z historią jeziora - mianowicie zagadkowa śmierć bardzo znanego kanadyjskiego malarza Toma Thomsona.
Po raz pierwszy Tom Thomson przyjechał do tego parku w roku 1912 i niekiedy spędzał w nim 8 miesięcy w roku, pływając na swoim kanu, odwiedzając znajomych mieszkających m. in. na Canoe Lake i zatrzymując się w hotelu Mowat Lodge. Thomson jako chyba pierwszy odkrył piękno kanadyjskiej natury jako temat artystyczny i zachęcił wielu swoich przyjaciół, też malarzy, do odwiedzania tego parku; to właśnie oni, po jego przedwczesnej śmierci, stworzyli słynną kanadyjską "Grupę Siedmiu" - grupę malarzy, którzy przedstawiali kanadyjską przyrodę i naturę w bardzo nowatorski i oryginalny sposób. Jego obrazy, malowane w bardzo unikalnym stylu, często rozdawał praktycznie darmo znajomym; obecnie znajdują się one w wielu czołowych galeriach i uzyskują niezmiernie wysokie ceny na aukcjach. Ósmego lipca 1917 r. Tom Thomson wyruszył w swoim kanu z hotelu Mowat Lodge, najprawdopodobniej z zamiarem wędkowania. Dwa dni później znaleziono jego kanu właśnie koło Little Wapomeo Island; brakowało sprzętu wędkarskiego, jego torby oraz nigdy nie znaleziono jednego wiosła. Intensywne poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Osiem dni po jego zaginięciu znaleziono jego ciało koło Little Wapomeo Island i doholowano je do Wapomeo Island. Badanie lekarskie nie wykazało wody w płucach, jedynie stłuczenie na skroni (czyżby właśnie tym zaginionym wiosłem?); lekarz uznał śmierć jako wypadek. Poza tym żyłka wędkarska była kilkanaście razy okręcona dookoła jego kostki w nodze, a drugie wiosło było przymocowane do kanu, ale w raczej niekonwencjonalny sposób. Pochowano go na brzegach Canoe Lake, ale po paru dniach przeniesiono ciało do miejscowości Owen Sound, skąd pochodził. W każdym razie 90 lat później jego śmierć nadal nie jest całkowicie wyjaśniona i istnieje wiele różnych teorii, w jaki sposób rzeczywiście zakończył życie - jedynie Canoe Lake zna całą tajemnicę! Po prawej stronie, na cyplu Hayhurst Point, znajduje się kopiec wzniesiony na pamiątkę tego artysty, o którym więcej napiszę w dalszej części.
Minąwszy wysepkę Little Wapomeo Island, wpatrywaliśmy się w lewy brzeg, na którym było kiedyś miasteczko Mowat i hotel i staraliśmy sobie wyobrazić, jak okolica ta mogła wyglądać przed ponad stu laty, zanim dotknęła ją ręka drwali... cóż, praktycznie wszystkie oryginalne drzewa wycięto - a były one na kilkadziesiąt metrów wysokie, idealnie nadające się na maszty dla brytyjskich statków - i będzie jeszcze musiało upłynąć wiele pokoleń, zanim przyroda parku upodobni się do tej, jaka istniała przed przybyciem drwali.
Powoli jezioro zwężało się, aż wreszcie dobiliśmy do jego północnej części, gdzie znajduje się tama (Joe Lake Dam) oraz nasz pierwszy portaż (portage), tzn. przenoszenie kanu przez odcinek o długości 295 m. W parku Algonquin portaży jest bardzo dużo i o różnej długości - od kilkudziesięciu metrów do ponad 5 kilometrów i jest niemożliwe odbycie dłuższej wyprawy bez przynajmniej kilku portaży. Dla niektórych wodniaków pływanie na kanu bez portaży w ogóle nie wchodzi w rachubę; dla innych portaż stanowi zło konieczne, które akceptują, ale w miarę możliwości starają się unikać. My się z pewnością zaliczaliśmy do tej drugiej grupy i naszą trasę tak wybraliśmy, aby pokonać tylko ten jedyny portaż. Zwykle długość portaży trzeba przemnożyć przez trzy - raz przenosi się kanu, drugi raz się wraca i za trzecim razem przenosi się plecaki (chociaż znam takich, co odpowiednio się pakują i potrafią to robić za jednym zamachem; wyglądają wtedy jak bożenarodzeniowe choinki, oblepieni bagażami!). Ponieważ nie nastawialiśmy się na zbyt wiele portaży, toteż specjalnie nie troszczyliśmy się o ilość bagaży i dlatego musieliśmy razem trasę tą odbywać 5 razy. Okazało się, że na drugim końcu właśnie kończyła swój lunch ta grupa młodzieży, która wyruszyła przed nami i zmierzała również na Tom Thomson Lake. Postanowiliśmy, że postaramy się ich przegonić, bo inaczej zajmą pewnie większość lepszych miejsc i będziemy mieli trudności ze znalezieniem dobrego pola biwakowego. Szybko więc coś przegryźliśmy, zapakowaliśmy nasze rzeczy do kanu i w drogę!
Po paru minutach przepłynęliśmy pod mostem drogowym, zresztą ruch samochodowy jest na tej drodze zastrzeżony dla specjalnych pojazdów. Mało osób sobie zdawało sprawę, że w miejscu tej drogi była kiedyś "słynna" linia kolejowa, wybudowana przez jednego z najbogatszych przemysłowców w Kanadzie, J. R. Bootha, "barona" drzewnego, którego operacje związane z wycinaniem, transportem i przeróbką drzewa były największe na świecie. To właśnie on wybudował w 1897 r. linię kolejową, ciągnącą się od Georgian Bay do Ottawy, aby umożliwić transport drzewa z terenów w parku Algonquin. Linia ta m. in. przebiegała przez Wilno, pierwszą polska osadę w Kanadzie, i w pewnym czasie była najbardziej ruchliwą linią kolejową w tym kraju - co 20 minut przejeżdżał nią pociąg. W 1933 r. zawalił się wiadukt kolejowy, bardzo zmniejszając przebieg pociągów na tej trasie. Ostatni pociąg przejechał w 1959 r.; po usunięciu torów kolejowych, większość tej trasy została przerobiona na szlak pieszy.
Pozostawiając za sobą most, wpłynęliśmy na Joe Lake, na którym zniknęły prywatne domki i zaczęły się pojawiać miejsca biwakowe (miały z daleka rzucające się w oczy pomarańczowe znaki). Po prawej stronie minęliśmy dużą wyspę Joe Island. Brzegi były całkowicie zalesione i wiele liści zaczęło już przybierać przepiękne kolory jesienne. Często z wody wystawały potężne pnie drzew - pozostałość po operacjach wyrębu lasów, do dzisiaj wystające ostre końce stanowią zagrożenie i trzeba na nie uważać. Jezioro się następnie zwęziło i stało się rzeką, Little Oxtongue River (rzeka Małego Ozora Wołu) - i szybko wpłynęliśmy na dość duże jezioro o przyjemnej nazwie Tepee Lake, na którego zachodnim brzegu znajduje się założony w 1932 r. obóz Camp Arowhon. Z daleka było widać równo ułożone kanu - z pewnością dzieciaki, które spędzają tam wakacje, mają piękne wspomnienia na całe życie! Jezioro się zaczęło zwężać, potem znowu stawało się szersze - jak się okazało, było to już inne jezioro, Fawn Lake (jezioro Jelonka) i wreszcie wpłynęliśmy na Little Doe Lake (jezioro Małej Łani), z którego, według mapy (i niezawodnego GPS-u) tylko krótki przesmyk dzielił nas od naszego celu - jeziora Toma Thomsona. Nagle konsternacja: przesmyk był zagrodzony solidną tamą bobrów! Nie bardzo wiedzieliśmy, jak sobie z tą przeszkodą poradzić - czy może jest jakiś krótki portaż dookoła tej tamy, czy też po prostu trzeba po niej przejść i przenieść lub przesunąć nasze kanu. Na szczęście pojawiło się kanu z parą o wiele bardziej obytych z parkiem wodniaków, którzy stwierdziwszy, że ta tama jest tam "od niepamiętnych czasów", dobili do niej, wysiedli, popchnęli kanu i po paru minutach byli już na wodzie po drugiej stronie. Poszliśmy ich krokami i rzeczywiście, okazało się, że tama jest tak solidna, ze pewnie i słoń przeszedłby po niej bez problemu, zresztą z pewnością bobry codziennie naprawiają jakiekolwiek uszkodzenia. Po paru minutach już byliśmy po drugiej stronie tamy i ponieważ akurat pojawiła się znowu grupa tejże młodzieży, postanowiliśmy jak najmocniej wiosłować, aby znaleźć najlepsze miejsce. Po parunastu minutach przepłynęliśmy przesmyk i znaleźliśmy się na Tom Thomson Lake. Jezioro to zostało w 1958 r. uhonorowane tą nazwą na pamiątkę wspomnianego już malarza Toma Thomsona; do tamtego czasu nosiło nazwę Black Bear Lake (jezioro Czarnego Niedźwiedzia).
Według naszej mapy dookoła jeziora znajdowało się sporo miejsc biwakowych, jak też dwa z nich były ulokowane na wyspie - i te szczególnie nas zainteresowały, między innymi z powodu obecności pieska, który wtedy mógłby bez problemu latać sobie po wyspie. Najpierw nam się ukazała mała, skalista wysepka, na której rosło kilkanaście imponujących kanadyjskich sosen - niepowtarzalny widok! To właśnie takie wysepki były częstą inspiracją dla Toma Thomsona i malarzy z Grupy Siedmiu. W oddali ukazała się większa wyspa. Po paru minutach podpłynęliśmy do niej i okazało się, że jedno miejsce było już zajęte; biwakująca para powiedziała, że to drugie jest nadal wolne, tak więc okrążyliśmy wyspę i podpłynęliśmy do niego... ale nie podobało się nam: nie było za dużo miejsca do rozbicia namiotów, a poza tym widok z niego ograniczał się do zachodniego brzegu jeziora... Niedaleko było jeszcze jedno miejsce, które przynajmniej na mapie wyglądało interesująco - na samym południu jeziora, położone na cyplu pomiędzy dwoma zatoczkami. Intensywnie wiosłując, dotarliśmy tam po paru minutach i okazało się ono naprawdę idealne: bardzo przestrzenne i świetnie nadające się na rozbicie naszych 4 namiotów, roztaczał się z niego piękny widok i na całe jezioro, i na wyspę, i na zatoczki, a po za tym w promieniu pewnie kilometra lub dwóch nie było żadnego innego miejsca, tak więc zapewniało nam całkowitą prywatność! (według GPS, było ono położone 425 metrów n.p.m. - N45 37.400 W78 44.103).
Po dobiciu do brzegu rozładowaliśmy nasze kanu i wciągnęliśmy je na pole biwakowe, a następnie zabraliśmy się do rozbijania namiotów. W razie czego przywieźliśmy ze sobą trochę suchego drzewa na ognisko, ale okazało się to zbędne, dookoła bez problemu można było znaleźć suche gałęzie. Chociaż przepisy mówią, że maksymalnie na każdym miejscu może przebywać 9 osób i być rozbite 3 namioty, to nie spodziewaliśmy się w tym czasie żadnej kontroli i rozbiliśmy jeszcze jeden, zresztą bardzo mały; w razie jakichkolwiek problemów mieliśmy mówić, że jest to... buda dla psa. Od naszego biwaku ciągnęła się ścieżka i jakieś 50 metrów dalej znajdowała się bardzo prymitywna latryna, niczym nie ogrodzona - przynajmniej zapewniała dużo świeżego powietrza i ciekawy widok; za każdym razem, jak się szło ją użyć, trzeba było upewnić się, że nikt inny się w tamte okolice nie wybiera. Dookoła biwaku znalazłem kilkanaście wyśmienitych grzybów, przypominające koźlaki i prawdziwki. Godzinę później cała nasza piątka siedziała dookoła ogniska, delektując się czerwonym i białym winem, piekąc nad ogniskiem marynowane steki i dzieląc się różnymi ciekawymi potrawami (z uwagi na mieszaną etnicznie grupę, było i jedzenie chińskie, i przysmaki o typowo indyjskim smaku, jak również polska kiełbasa, kabanosy i zawsze atrakcyjne ptasie mleczko), a do tego parę osób skusiło się spróbować moje grzyby z patelni. Kanadyjczycy generalnie grzybów nie zbierają, uważając je wszystkie za trujące, tak więc bardzo często zbieranie grzybów w Kanadzie odbywa się przy ruchliwych drogach czy szlakach turystycznych i nieraz wracałem do domu z kilkoma kilogramami grzybów, które znalazłem dosłownie przypadkowo, bo nie planowałem żadnego grzybobrania.
Ponieważ w parku są czarne niedźwiedzie, powinniśmy wieszać nasze jedzenie na linach rozpiętych wysoko pomiędzy drzewami, ale jakoś nie chciało nam się tego robić; ufaliśmy, że żaden niedźwiadek nas nie odwiedzi, jak też liczyliśmy na to, że obecność psa powinna go odstraszyć. Powiesiliśmy więc torbę z jedzeniem jedynie tak, aby się nie dobrały do niej wszędobylskie szopy-pracze. Szacuje się, że w parku jest dwa tysiące czarnych niedźwiedzi (około 1 niedźwiedź przypada na trzy kilometry kwadratowe), ale generalnie nie sprawiają one turystom żadnego kłopotu i trzeba mieć duże szczęście, aby w ogóle je zobaczyć. Niemniej jednak od czasu do czasu tragedie się zdarzają: w 1978 r. w parku Algonquin trzech chłopców zostało zaatakowanych i zabitych przez niedźwiedzia, w 1991 roku dwie osoby biwakujące na wyspie na jeziorze Opeongo też zostały zabite przez niedźwiedzia, jak również było parę przypadków ataków czarnych niedźwiedzi na dzieci. Najlepszym miejscem na obserwowanie niedźwiedzi w Ontario są wysypiska śmieci, gdzie niekiedy można ich zobaczyć ponad 20 - generalnie raczej trzymają się one z daleka od ludzi. Osobiście trzy razy odwiedziły mnie niedźwiadki na polu biwakowym w Kanadzie i za każdym razem nie wiem, kto był bardziej wystraszony; na szczęście za każdym razem szybko uciekły.
Gdy niebawem zrobiło się ciemno, w oddali pokazały się nikłe światełka dalekich ognisk na przeciwnych brzegach jeziora i dochodziły do nas jakieś odgłosy, na szczęście ta grupa młodzieży rozlokowała się w odległej części jeziora. Piesek natomiast niezmiernie zainteresował się myszkami, które wieczorem wychodzą na łowy i potrafił godzinami się wpatrywać w ciemnościach w miejsce, gdzie one się pokazywały. Z nadejściem zmroku zrobiło się chłodniej, ale nadal pogoda była wyśmienita i ognisko dawało wiele ciepła. Ogólnie byliśmy zmęczeni - większość z nas spała krótko, a jedna z uczestniczek wróciła dopiero dzisiaj nad ranem z Hong Kongu, zresztą następnego dnia po skończeniu naszej wyprawy też już leciała do Hong Kongu - ale ponieważ robi to już od 11 lat, jest to dla niej rutyna. O 10 wieczorem zgasiliśmy ognisko, zakopaliśmy się w naszych podwójnych śpiworach i wkrótce wszyscy zasnęliśmy kamiennym snem.
Dzień Drugi: Niedziela, 30 września 2007 r.
Już o siódmej rano byliśmy na nogach, głównie po to, aby móc porobić ciekawe zdjęcia. Chris rozpalił ognisko i przyjemnie było od razu się nim ogrzać i wypić kubeczek gorącej kawy. Na wodzie unosiły się pary wodne, ale ponieważ nie było zbyt zimno, nie stanowiły specjalnie dobrego fotograficznego tematu. Na wodzie zauważyliśmy grupę kaczek oraz kanadyjskiego nura (Canadian Loon). Śniadanie składało się z paru plasterków kanadyjskiego boczku smażonego na patelni, jajecznicy oraz pokrajanych w plasterki pomidorów i ogórka. Nick poczęstował mnie indyjską kawą z mlekiem o bardzo ciekawym smaku; piesek, chociaż otrzymał swoje psie jedzenie, to jednak cierpliwie kręcił się koło nas, licząc na otrzymanie "ludzkiego" jedzenia, które zdecydowanie bardziej mu odpowiadało. Po śniadaniu rozłożyliśmy mapy i zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie się wybierzemy. Chociaż z jednej strony cały czas staraliśmy się unikać portaży, to z drugiej strony obudziła się w nas żyłka, aby jednak ich spróbować, tym bardziej, że nie będziemy mieć ze sobą żadnych ciężkich bagaży - i po pół godzinie wybraliśmy trasę w kształcie pętli, którą, według naszych obliczeń, powinniśmy bez problemu pokonać w ciągu 6 godzin.
Spakowawszy więc najpotrzebniejsze rzeczy - jedzenie, picie, dodatkowe ubranie oraz sprzęt fotograficzny - wyruszyliśmy w stronę wschodnią Tom Thomson Lake i krótkim strumykiem dotarliśmy do Bartlett Lake (nazwanego na pamiątkę głównego nadzorcy parku, który funkcję tą sprawował przez rekordowy okres 24 lat na przełomie XIX i XX wieku). Jezioro wyglądało bardzo przyjemnie, na brzegach dostrzegliśmy kilka miejsc biwakowych. Dobiliśmy do jego północnej części, gdzie czekał nas pierwszy portaż, 470 m. Spotkaliśmy parę, która też przenosiła kanu, ale w przeciwną stronę. Udało się nam przenieść wszystko za jednym razem; po drodze znalazłem kilka pięknych grzybów i potem zawsze wypatrywałem grzyby na każdym portażu. Po drugiej stronie portażu ukazało się - właśnie, aż trudno określić co: jeziorko? bajoro? bagna? Ta połać wodna była zarośnięta szuwarami i jedynie została wycięta droga wodna dla kanu. Była ona strasznie mulista i płytka; chociaż cała trasa wynosiła nie więcej niż 150 m., dużo się musieliśmy namęczyć, więcej odpychając od dna wiosłami, niż wiosłując, aby ją pokonać. Wywrócić się w czymś takim to pewnie gorzej, niż na środku jeziora! Gdy dopływaliśmy do "stałego lądu", musieliśmy jednak wysiąść z kanu i chodząc w podmokłym błocie, pchaliśmy je po ziemi. Po szczęśliwym przebrnięciu tego uciążliwego odcinka czekał nas drugi krótki portaż, 130 metrów, który szybko pokonaliśmy i znaleźliśmy się na malowniczym Willow Lake (jezioro Wierzbowe). Bardzo podobał nam się jeden z górzystych kamienistych cypli, na którym zatrzymaliśmy się na lunch, a przy okazji zrobiliśmy sporo ciekawych zdjęć. Jezioro było kompletnie puste, nie było na nim żadnych miejsc biwakowych i pewnie byłoby wymarzonym plenerem dla malarzy; niewykluczone, że Tom Thomson lub inni malarze z Grupy Siedmiu tutaj kiedyś przyjeżdżali malować.
Po lunchu wyruszyliśmy w dalszą drogę i wkrótce czekał nas trzeci, 240 metrowy portaż prowadzący do Aster Pond; niedawno podżywieni, szybko go pokonaliśmy. Aster Pond, pomimo swojej nazwy, nie przypominał stawu, ale po prostu małe jeziorko; jeżeli chodzi o nazewnictwo, to rzecz bardzo chyba subiektywna! Północny brzeg Aster Pond również oznaczał dla nas najdłuższy portaż, 670 m. Trochę się namęczyliśmy, ale wkrótce byliśmy na Sunbeam Lake (jezioro Promyka Słońca), gdzie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przy oznakowaniu, na którym była zaznaczona długość tego portażu. Jezioro Sunbeam posiadało kilka niezwykle malowniczych skalistych wysepek, na jednej było miejsce biwakowe, jak też kilka innych miejsc na północnych brzegach. Spokojnie opłynęliśmy dwie takie wysepki, uformowane z potężnych skał, delektując się ich widokiem i panującą dookoła ciszą. Na wschodnio-południowej stronie jeziora czekał nas krótki portaż, jedynie 120 metrów i wpłynęliśmy na Vanishing Pond (Znikający Staw/Bajoro). Jakoś kompletnie nie zastanawialiśmy się nad tą nazwą; jak się okazało, często ów staw rzeczywiście znika lub poziom wody jest bardzo niski, nawet na mapie jest na ten temat ostrzeżenie, które nie zauważyliśmy. Pierwsze paręset metrów nie sprawiało nam żadnych trudności, ale powoli zaczął się on zwężać, aż wreszcie ukazała się solidna tama bobrów. Trochę trzeba było się namęczyć, aby przenieść przez nią kanu.
Za tamą ukazał się już odmienny krajobraz - płynęliśmy bardzo krętym, wąskim potokiem, często mieliśmy problemy ze skrętami z powodu długości naszego kanu, jak też co jakiś czas kanu osiadało na mieliznach. Kilkaktrotnie zagradzały nam drogę tamy bobrów, nawet przestaliśmy je liczyć - stało się to prawie rutyną, że wysiadaliśmy z kanu i sprawnie je przesuwaliśmy lub przenosiliśmy przez tamy. W pewnym momencie potok się rozwidlił i o mało co popłynęliśmy w złym kierunku, do jeziora Baden-Powell, ale szybko zorientowaliśmy się w pomyłce. Podróż odbywała się dość wolno i zaczęliśmy się obawiać, czy zdążymy dopłynąć do naszego miejsca biwakowego przed zmrokiem. Wreszcie wpłynęliśmy na coś w rodzaju moczarów - płynęliśmy drogą wyciętą w szuwarach, gdzieniegdzie pojawiały się charakterystyczne domki bobrów (żeremie), aż dopłynęliśmy do początku następnego i to już ostatniego portażu. Trochę ciężko było dobić do brzegu z powodu wielu kamieni i musieliśmy próbować parę razy - nasze kanu były lekkie, ale tym samym nie tak mocne jak te cięższe, toteż musieliśmy uważać, aby ich nie uszkodzić. Ostatni portaż wynosił 405 metrów; czasem ścieżka była wąska i trzeba było być ostrożnym, aby się nie wywrócić. Po piątej po południu osiągnęliśmy koniec portażu, na Bluejay Lake (Bluejay to popularny tutaj ptak o charakterystycznych niebieskich piórach). Mieliśmy trudności ze spuszczeniem kanu na wodę - było płytko, sporo podwodnych skał oraz zaczął wiać wiatr, który utrudniał wiosłowanie. Po kilkunastu minutach obydwa kanu znalazły się na wodzie i zaczęliśmy mocno wiosłować, aby jak najszybciej dopłynąć do naszego miejsca. Bluejay Lake zwężało się i wypłynęliśmy na znane nam już z poprzedniego dnia Little Doe Lake, na którego brzegach tu i ówdzie pokazywały się palące się ogniska i czuć było niepowtarzalny zapach obozowej kuchni - ale ogólnie sporadycznie widzieliśmy ludzi pływających na kanu. Po drodze przepłynęliśmy stosunkowo blisko pięknej niebieskawej czapli (Blue Heron), która stała w bezruchu, polując na ryby. Często brodząc w szuwarach, pomiędzy wystającymi z wody pniami i gałęziami drzew, stają się one prawie niedostrzegalne z dalszej odległości, świetnie wtapiając się w otaczający krajobraz. Po godzinie dotarliśmy do tej tamy bobrów, którą napotkaliśmy pierwszego dnia i bez żadnego już problemu daliśmy sobie z nią radę; po następnych 30 minutach znaleźliśmy się na naszym miejscu biwakowym. Jeszcze było na tyle jasno, że podczas gdy pozostali rozpalali ognisko i przygotowywali posiłek, poszedłem do lasu i przyniosłem sporo drzewa.
Wkrótce wszyscy siedzieliśmy dookoła ogniska, znowu popijając czerwone i białe wino, dzieląc się wydarzeniami dzisiejszego dnia i masując mięśnie obolałe od wiosłowania i noszenia kanu! Ta noc była cieplejsza od ostatniej, a poza tym byliśmy ogólnie wyspani, tak więc siedzieliśmy do prawie drugiej nad ranem, rozmawiając i pokazując zrobione zdjęcia i filmy wideo.
Trzeci Dzień: Poniedziałek, 1 października 2007 r.
Ostatniego dnia pogoda była taka sama, jak w poprzednie dni, jedynie było bardziej wietrznie. O ósmej rano byliśmy już na nogach; spokojnie zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy serię zdjęć i zaczęliśmy się pakować. Ponieważ w parku nie ma koszy na śmieci, nie wolno ze sobą zabierać metalowych puszek i szklanych pojemników (specjalnie kupiliśmy wino w papierowych opakowaniach), a wszystkie inne śmieci należy albo spalić, albo z powrotem ze sobą zabrać, tak więc przybył nam jeszcze jeden worek, zawierający głównie plastikowe butelki i odpadki, których nie udało się nam spalić. Przed jedenastą wyruszyliśmy w drogę powrotną, tą samą trasą, co poprzednio. Wiejący wiatr dawał się we znaki, szczególnie na większych jeziorach i trzeba było mocno wiosłować, aby utrzymać właściwy kurs. Po drodze minęliśmy kilka kanu i kajaków, m. in. dwa z samotnymi wioślarzami; po ilości bagaży można było wywnioskować, że udają się na kamping przynajmniej na kilka dni. Niektórzy ludzie bardzo lubią wybierać się na takie wyprawy w pojedynkę, właśnie na jesieni, gdy mogą zaznać samotności, jak też kompletnie przez ten czas wypocząć od innych ludzi; b. premier Kanady, Pierre Elliot Trudeau był zapalonym wodniakiem i często samotnie pływał na swoim kanu.
Minąwszy były most kolejowy, dopłynęliśmy do tamy (Joe Lake Dam), gdzie zjedliśmy lunch. Był to nasz ostatni portaż, tym razem musieliśmy znowu kilka razy pokonywać tą trasę, przenosząc stopniowo wszystkie rzeczy. Do południowej strony portażu akurat przybyła duża grupa młodzieży z 11 klasy, która wybierała się z nauczycielami do parku na kilka dni. Od razu było widać, że nie jest to ich pierwsza taka wycieczka - sprawnie przenosili plecaki, namioty i pojemniki z jedzeniem, a z zarzuconymi na plecy kanu praktycznie biegli! W tym całym zamęcie okazało się, że niechcący zabrali nam jedno wiosło, ale po jakimś czasie u nich się odnalazło. Była to dla nas dobra lekcja na przyszłość - trzeba uważać, aby nie pomylić bagaży w czasie portażu, bo miejsce jest często ograniczone i przy takiej dużej grupie praktycznie wszystko kładzie się w to samo miejsce i łatwo chwycić cudze rzeczy.
Byliśmy więc znowu na Canoe Lake, ale przed zakończeniem naszej wycieczki pragnęliśmy jeszcze odwiedzić jedno miejsce - Kopiec Toma Thomsona. Na wiadomość o śmierci Thomsona wielu jego przyjaciół - przyszłych członków Grupy Siedmiu - przybyło do parku. Bez Toma Thomsona park ten momentalnie stracił dla nich swój urok i nawet nie mieli chęci w nim tworzyć swoich obrazów.
Aby go uczcić, postanowili wybudować pamiątkowy kopiec na szczycie Hayhurst Point (Cypla Hayhurst), z którego rozciąga się widok na Canoe Lake; to z tego miejsca Tom Thomson często malował swoje obrazy. W 1930 roku parę metrów od pamiątkowego kopca został postawiony indiański totem przez dzieci spędzające wakacje na pobliskich obozach.
Z powodu wzmagającego się wiatru mieliśmy trochę problemów z dobiciem do cypla Hayhurst, ale udało się bez problemu. Po dwóch minutach wspinaczki znaleźliśmy się przy tym kopcu i totemie. Kopiec i w niego wmurowana tablica skierowane są ku miejscu, w którym znaleziono ciało Toma Thomsona. Spędziliśmy tam prawie pół godziny, robiąc m. in. pamiątkowe zdjęcie grupowe (co ciekawe, 6 dni później znowu odwiedziłem ten kopiec, tym razem już z inną grupą ludzi!). Raz jeszcze nawiązaliśmy do tajemniczej śmierci Toma Thomsona i legend, jakie od tej pory powstały na ten temat: o tajemniczym kanu-widmie, które jakoby niektórzy widzą, jak szybko płynie po jeziorze i ginie we mgle... o bardzo szybko posuwającym się po wodzie kanu, które po przybiciu na plażę zniknęło, nie pozostawiając żadnych śladów... o komecie, która przeleciała nad jeziorem w rocznicę śmierci Toma Thomsona...
Z przyjemnością zostalibyśmy jeszcze dłużej na tym miejscu, ale musieliśmy na czas oddać nasze kanu. Po niecałej pół godziny dopłynęliśmy do Portage Store, wypakowaliśmy kanu, zanieśliśmy go do wypożyczalni i po parunastu minutach byliśmy już w drodze powrotnej. W Huntsville wpadliśmy do mieszczącej się na głównej ulicy restauracji o ciekawej nazwie "Louis II" (Ludwik II) na bardzo smaczny obiad. Po wyjściu z niej na parkingu ujrzeliśmy rozwieszone na ścianach budynków ogromne obrazy-reprodukcje malowideł Toma Thomsona i innych członków Grupy Siedmiu-co za zbieg okoliczności! Jeszcze jeden dowód, że twórczość Thomsona i jego kolegów jest nadal w Kanadzie bardzo znana i doceniana.
Obiecując sobie, że w przyszłym roku również musimy odbyć podobna wyprawę, pożegnaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Autostrada nie była zatłoczona i już o godzinie dziesiątej dotarliśmy do Toronto.
Podsumowując, była to niezmiernie pomyślna wycieczka. W trzy dni udało nam się bardzo dużo zobaczyć, jak też doświadczyć razem 2625 metrów portażu. Nie jest to dużo, a poza tym w większości przypadków nie musieliśmy się powtórnie wracać po nasz ekwipunek; często zapaleni wodniacy pokonują takie i dłuższe trasy dziennie, i to oczywiście obładowani całym ekwipunkiem - niemniej byliśmy zadowoleni, że spróbowaliśmy portaży i przez to dotarliśmy do bardzo ciekawych terenów. Mieliśmy wymarzoną pogodę, cudowne pole kampingowe i zobaczyliśmy miejsca, które się wiążą z historią i kulturą Kanady. Najważniejszą jednak rzeczą, która zdecydowała o sukcesie naszej wycieczki było znakomite, zgrane towarzystwo, które zawsze jest decydującym czynnikiem każdej tego rodzaju wędrówki.
PS
Wraz z Catherine
pojechaliśmy do Algonquin Park trzy lata później, w maju 2010 roku, i nawet
biwakowaliśmy na tym samym miejscu na jeziorze Tom Thomson Lake! Niestety, Catherine
nie była zachwycona tym miejscem — powiedziała, że było zbyt ciemne i widok na
jezioro zasłaniały drzewa. A do tego przeszła nad nami potężna burza z
piorunami. Jednak widzieliśmy dużo łosi, w tym brodząc w wodzie, i udało się nam
do nich bardzo blisko podpłynąć. Kilka zdjęć z tej wyprawy:
Wraz z Catherine na tym samym miejscu biwakowym na jeziorze Tom Thomson Lake, trzy lata później, w maju 2010 r.
Na miejscu biwakowym na jeziorze Tom Thomson Lake, w maju 2010 roku, rozbijam namiot
Chociaż Catherine nie za bardzo lubiła to miejsce biwakowe, mieliśmy okazję zobaczyć bardzo dużo łosi, i to nawet brodzących w jeziorze, do których bardzo blisko podpłynęliśmy na kanu
Mapa Rzeki Francuskiej parę metrów od restauracji "The Hungry Bear", przy której często pozowaliśmy do zdjęć. Kilka lat później zastąpiono ją inną mapą, już nie tak atrakcyjną, jak ta.
Trochę Historii
Rzeka Francuska (French River) jest położona około 300 km na północ od Toronto; swój bieg zaczyna w jeziorze Nipising i uchodzi do zatoki Georgian Bay, stanowiącej część jeziora Huron. Jej całkowita długość wynosi około 110 km. Ponieważ przepływa przez Tarczę Kanadyjską (Canadian Shield), jej brzegi są uformowane z bardzo ciekawych skał polodowcowych oraz znajduje się na niej ogromna ilość skalistych wysepek i bardzo oryginalnych skał o różnorodnych kształtach.
Odgrywała ona bardzo ważną rolę we wczesnej historii Kanady - zanim pojawiły się drogi i koleje, rzeki były niezmiernie znaczącymi drogami transportu towarów i ludzi. Z pewnością jeszcze przed przybyciem białych ludzi plemiona indiańskie używały tej rzeki w celach wymiany handlowej.
Po raz pierwszy Rzeka Francuska została odkryta przez Etienne Brule w 1610 r., a pięć lat później dotarł tam Samuel de Champlain, który napotkał 300 Indian u ujścia rzeki. Misjonarze katoliccy używali Rzeki Francuskiej jako szlaku na zachód i do tej pory wiele nazw jest z nimi związanych [Recollect Falls, gdzie jakoby utopiło się sześciu księży Rekolektów oraz Cross Island (Wyspa Krzyża), gdzie jest pochowanych kilku Jezuitów]. Niezależni handlarze futer, "coureurs de bois", przez lata transportowali futra z zachodniej i centralnej Kanady do centrów handlowych na wschodzie. Następnie Alexander Henry odwiedził tereny Rzeki Francuskiej i szybko zorientował się w pełnych możliwościach wykorzystania jej jako drogi transportu. Wkrótce została założona Kompania Północno-Zachodnia (North-West Company) i załogi złożone z "voyageurs", mocnych Kanadyjczyków pochodzenia francuskiego, transportowały w potężnych łódkach kanu wykonanych z kory brzozowej po cztery tony towarów w każdym kanu.
Byli to nadzwyczajni ludzie, którzy potrafili wiosłować po 16-18 godzin dziennie i przenosić w miejscach portaży pojedyncze ładunki ważące 80 kg. Przez prawie 200 lat Rzeka Francuska stanowiła jedną z głównych dróg transportu futer. Chociaż "voyageurs" już od dawna nie przemierzają tej rzeki, podobno nadal można usłyszeć ich pieśni i ich echa, odbijające się o skały i wąskie przesmyki skalne... Będąc w jednym z muzeów parkowych, rozmawiałem z pracownikiem na temat voyageurs oraz coureurs de bois. Powiedział, że ci ludzie niestety nie żyli zbyt długo-z powodu ciągłego przenoszenia bardzo ciężkich ładunków, większość z nich dostawała przepuklinę i inne choroby, wówczas nieuleczalne i będące powodem śmierci w stosunkowo młodym wieku.
Na początku 1870 r. wkroczyli na te tereny drwale i rzeką spławiano ogromne ilości kłód drzewnych. Powstała osada French River Village posiadała w pewnym momencie 1500 do 2000 mieszkańców, a dym unoszący się z kominów licznych tartaków było widać z odległości wielu kilometrów. Właściwie wykarczowano wszystkie drzewa i nie przypuszczam, aby można było natknąć się na drzewo mające ponad 120-150 lat--otaczające nas lasy dopiero wyrosły na miejscu tych wyciętych ponad 100 lat temu.
Obecnie cały obszar rzeki stanowi park prowincjonalny, znajduje się też na jej terenach kilka starych ośrodków wędkarskich i wypoczynkowych oraz prywatnych domków letniskowych. Zamiast "courier de bois", "voyageours" i statków handlowych na French River pływają łodzie rekreacyjne, kanu i kajaki. Jednakże rzeka ta nadal posiada specyficzny urok i pozwala doświadczać jednych z najpiękniejszych krajobrazów dostępnych w Kanadzie.
W 1995 roku po raz pierwszy wziąłem udział w tygodniowej wyprawie na kanu po Rzece Francuskiej i była to jedna z najprzyjemniejszych wycieczek, jakie udało mi się odbyć w Kanadzie. Od tego czasu pływałem parę razy po tej rzece, ale były to jednodniowe wypady i zawsze marzyłem, aby móc wybrać się tam na dłużej i raz jeszcze przepłynąć tą samą trasą, którą pokonałem w 1995 r. Wyprawę po Rzece Francuskiej starałem się zorganizować przez kilka ostatnich lat, ale nigdy mi się nie udawało zebrać odpowiedniej ilości ludzi. Zazwyczaj na początku zainteresowanie było duże, na spotkania orientacyjne przychodziło po kilka osób, ale gdy zbliżał się ostateczny termin decyzji, większość odpadała. Powody były różne - nie każdy kwapił się do wzięcia kilku dni urlopu, aby spędzić go w Ontario, woląc wybrać się w bardziej egzotyczne miejsca; niektórzy szybko zorientowali się, że ich doświadczenie potrzebne w takich wyprawach nie jest dostateczne - chociaż nie jest to specjalnie trudna trasa, to jednak dookoła nie ma ani hoteli, ani sklepów, tylko woda i prymitywne pola biwakowe. Być może odstraszyło ich to, że możemy być narażeni nie tylko na deszcze, wiatry i spore fale, ale również na wizyty czarnych niedźwiedzi, których tam jest dużo, jak też może i spotkanie z ogólnie rzadkim, ale tam właśnie stosunkowo pospolitym wężem grzechotnikiem (the Eastern Massasauga Rattlesnake), jedynym jadowitym wężem w Ontario.
W tym roku postanowiłem, że jeżeli nawet jedna osoba będzie gotowa wziąć udział w tej wyprawie, to pojedziemy. Z początkowej liczby ok. 15 chętnych zostało nas cztery osoby (ja, Catherine, Morgan i Mike) i w środku Sierpnia zarezerwowaliśmy dwa kanu. Ba, nawet udało mi się jeszcze w Sierpniu spędzić kilka dni pływając na kanu na French River, ale inną, mniej atrakcyjną trasą. W ciągu następnych tygodni wymieniliśmy wiele wiadomości pocztą elektroniczną na temat co każdy z nas zabiera, aby niepotrzebnie nie dublować tych samych rzeczy - aż wreszcie nadszedł oczekiwany dzień wyjazdu...
Dzień Pierwszy: Czwartek, 4 Wrzesień 2008 r.
Długość Trasy: 13.7 km.
Z Toronto wyjechaliśmy po siódmej rano; po wjechaniu na autostradę nr. 400 i przejechaniu 350 km., zatrzymaliśmy się o 11:00 rano w znanej restauracji "The Hungry Bear" (Głodny Niedźwiadek), gdzie już czekali na nas Morgan i Mike.
Po zjedzeniu bardzo smakowitego hamburgera z grilla, skręciliśmy w drogę Hartley Bay Road, ciągnącą się aż do Rzeki Francuskiej. Po przejechaniu szyn kolejowych (po których nadal jeździ kilkanaście pociągów dziennie, ale żaden tam się nie zatrzymuje), znaleźliśmy się w Hartley Bay House Marina, gdzie od razu wypożycza się kanu ($30 dziennie za canoe), wykupuje się pozwolenia na camping w parku (ok. $10 od osoby dziennie - gdy pływałem na tej rzece w 1995 r., było to bezpłatne), następnie zjeżdża się po rampie do jeziora, rozładowuje samochody, a następnie oddaje kluczyk i samochód jest elegancko parkowany za $8.00 dziennie na ogromnym parkingu, mogącym pomieścić chyba ze 300 pojazdów. Ponieważ wiem, że kanu jest bardzo pojemne, zawsze biorę bardzo dużo - zwykle za dużo - różnorakiego sprzętu. Tym razem nie było inaczej: widząc to wszystko rozłożone na pomoście pomyślałem, że pewnie się nie pomieści - ale daliśmy radę to upchnąć i nawet jeszcze znalazło się w kanu dla nas miejsce!
Tak jak pierwotnie planowaliśmy, o pierwszej po południu byliśmy na wodzie i rozpoczęliśmy naszą sześciodniową podróż.
Pomijając piękne zalety krajobrazowe Rzeki Francuskiej, wygląda ona ogólnie jak rzeka - ot, ma koryto, czasem wysepki, czasem przesmyki... ale w odległości ok. 20 kilometrów od zatoki Georgian Bay, w ujściu, zmienia się zasadniczo i bardzo mało przypomina rzekę, rozchodząc się w cztery główne odnogi, które z kolei rozgałęziają się na jeszcze mniejsze ujścia i wąskie kanały. Tak więc płynąc po niej ma się wrażenie, że jest się na jeziorze o bardzo ciekawych kształtach - znajduje się na niej wiele mniejszych i większych zatoczek, przesmyków, odnóg, jak też co chwila pojawiają się skalne wyspy, wysepki, a nawet wystające z wody skały - które w zależności od poziomu wody mogą też znajdować się zaraz pod jej powierzchnią i nie jeden raz kanu niespodziewanie w nie uderza. Właśnie taki krajobraz zaczyna się mniej więcej w okolicach Hartley Bay... innymi słowy, to aż trudno mówić, że płyniemy po rzece w pełnym tego słowa znaczeniu. Oczywiście, dzięki temu delta, szczególnie gdy wpada do zatoki Georgian Bay, jest chyba najpiękniejszą częścią tej i tak uroczej rzeki!
Plan, jaki mieliśmy na ten pierwszy dzień zakładał dopłynięcie do jakiegoś miejsca biwakowego przed Bystrzami Dalles (Dalles Rapids). Od prawie 10 lat można w parku biwakować jedynie na wyznaczonych miejscach, które są zaznaczone na bardzo dokładnej mapie (bez której szybko zgubilibyśmy się) i oznaczone małym czerwonym, ledwie widocznym znaczkiem przytwierdzonym do drzewa. W czasie mojej pierwszej wycieczki 13 lat temu można było biwakować wszędzie - obecnie i tak jest lepiej niż np. w parku Algonquin, gdzie trzeba zarezerwować specyficzne miejsce na każdy dzień podróży, co często powoduje, iż niezależnie od pogody trzeba kontynuować podróż.
Najpierw dotarliśmy do zatoki Wanapitei Bay, której przepłynięcie może okazać się trudne gdy mocno wieje, ale akurat pogoda była wspaniała. Po jej przepłynięciu trzymaliśmy się prawego brzegu, minęliśmy wejście do Kanału Zachodniego (Western Channel) i nadal posuwaliśmy się na południe Głównym Kanałem (Main Outlet). Mijaliśmy wiele charakterystycznych skalnych wysepek, na niektórych były domki letniskowe, ale absolutna większość terenu stanowi posiadłość parku. Gdy dotarliśmy do tzw. The Elbow ("łokieć"-skrzyżowanie dwóch kanałów), skręciliśmy w prawo, nadal będąc na Głównym Kanale, i zaczęliśmy szukać miejsca biwakowego. Wszystkie, koło których przepływaliśmy, były puste (tu muszę dodać, że posiadaliśmy dwa GPS, na które wcześniej nanieśliśmy miejsca kampingowe - było to niezmiernym ułatwieniem, zresztą w pewnych momentach nawet z GPS było trudno się zorientować, gdzie jesteśmy i gdzie powinniśmy płynąć). Wysiedliśmy na miejscu nr. 624 (każde ma numer) i na następnym, którego nawet nie było na mapie. Oba były bardzo ładne, położone na skałach, bardzo duże, z ciekawym widokiem - ale nie potrafiliśmy znaleźć na żadnym z nich nawet jednego miejsca na rozstawienie namiotu (no, może z trudem udałoby się...), dlatego popłynęliśmy dalej i wreszcie wybraliśmy miejsce nr. 625 (N45 58 16.2 W80 52 10.3), posiadającego plażę, miejsce na wiele namiotów oraz drzewa na zawieszenie hamaków - bowiem mieliśmy ze sobą hamaki z osłonami od deszczu, w których co noc bardzo komfortowo spali Morgan i Mike - a przy okazji nie musieliśmy szukać miejsc biwakowych mogących pomieścić kilka namiotów.
Szybko rozbiliśmy namiot, rozpaliliśmy ognisko (na wszelki wypadek zabraliśmy ze sobą suche drzewo, ale było go dookoła pod dostatkiem) i zajęliśmy się sporządzeniem posiłku. Ponieważ w parku są niedźwiedzie, wskazanym jest zawieszanie pojemnika z jedzeniem i różnymi odpadkami na linie pomiędzy drzewami, przynajmniej 3 metry nad ziemią. Pomijając, że nie zawsze w pobliżu znajdują się odpowiednie drzewa, sam proces rozwieszania lin, a potem wciągania pojemników jest trudny i czasochłonny i zabrało nam to przynajmniej godzinę. Do tego strasznie aktywne były komary i dawno temu już nie byłem tak bardzo pokąsany jak podczas tej wycieczki - w rezultacie zacząłem stosować środek przeciwkomarowy (DEET), który rzeczywiście działa. Następnego dnia nie mogliśmy znaleźć wystarczająco wysokich drzew i nie bardzo chciało się nam znowu tracić czasu na to zawieszanie i w rezultacie po prostu kładliśmy jedzenie do plastikowej beczki i przykrywaliśmy ją kilkoma ciężkimi kamieniami, co pewnie jako-tako zabezpieczało ją przez szopami praczami, ale nie przed niedźwiedziami. Jednak ani razu żadne zwierzę nie dobrało się do naszego jedzenia. Przed zachodem słońca wybrałem się samotnie na kanu na ryby i w ciągu godziny w niedalekiej zatoczce złapałem szczupaka (pike), okonia (bass) oraz suma (cat fish) - tak więc mieliśmy urozmaicenie kolacji.
Kilkanaście metrów od naszego miejsca z wody sterczały zardzewiałe rury, wychodzące z utopionego bojlera (kotła parowego). Były to pozostałości z czasów wycinania i spławiania drzewa (ok. 1870-1920), prawdopodobnie z łodzi zwanej "aligatorem", których bardzo dużo kiedyś pływało po tej rzece.
Były to płytkie łodzie, z przyczepionymi po bokach kołami łopatkowymi, napędzane silnikami parowymi o mocy 20 koni mechanicznych, posiadające linę wciągającą i dużą kotwicę. Używając liny wciągającej, mogły przeciągnąć się po ziemi, dookoła portaży i na wzniesienia, z szybkością od 1 do 2.5 mili na godzinę - jak też potrafiły ciągnąć 60,000 kłód drewna po wodzie nawet w czasie dość silnych wiatrów. "Aligatory" były mocno zbudowane, proste w obsłudze i łatwe do naprawienia. Takie pozostałości po "aligatorach", wyrzucone na skały bądź częściowo wystające z wody stały się w następnych dniach dość częstym widokiem.
Akurat gdy skończyliśmy piec na ognisku rybę, pogoda się zmieniła, zaczęło grzmieć, błyskać i padać, toteż kolację musieliśmy konsumować pod zawieszoną nad "kuchnią" plandeką. Ponieważ nadal lało, a ognisko zupełnie wygasło, położyliśmy się wcześniej spać.
Dzień Drugi: Piątek, 06 Wrzesień 2008 r.
Długość Trasy: 5.4 km.
Do rana deszcz minął, chociaż ogólnie było szaro i pochmurnie. Szybko zrobiliśmy śniadanie - które codziennie składało się z płatków owsianych, zalewanych gorącą wodą (proste, szybkie w przygotowaniu i oczywiście bardzo zdrowe) oraz prawdziwej kawy (zwykle bierze się rozpuszczalną, która nie jest najgorsza, ale jednak to nie jest to i warto poświęcić więcej czasu na zaparzenie świeżej kawy mielonej). Po kilku minutach wiosłowania dotarliśmy do bystrzyn Dalles Rapids.
Niektórzy próbują przez nie przepływać na kanu, ale nawet o tym nie pomyśleliśmy, zresztą z góry wiedzieliśmy, że będzie to jeden z dwu portaży, jakie musimy zaliczyć na tej wyprawie. Zaraz na początku portażu znajdowało się miejsce biwakowe, na którym rozbiło się dwóch wodniaków - jak też leżał szkielet następnego "aligatora". Według mapy ów portaż miał mieć 180 m. długości, ale gdy doszliśmy do jego końca szybko zorientowaliśmy się, że był o wiele dłuższy (według mojego GPS wynosił 310 m.). Widocznie jego trasa została zmieniona, ponieważ podczas mojej pierwszej wizyty był absolutnie krótszy. Ponieważ specjalnie nie braliśmy pod uwagę portaży przy pakowaniu się, musieliśmy tą trasę pokonać kilka razy, po kolei przenosząc nasze pakunki. Mike zaoferował się przenieść oba kanu, za co wszyscy byliśmy mu bardzo wdzięczni (a ważyły one przynajmniej 30 kg.). Mając za sobą tą najbardziej uciążliwą część wyprawy, zostawiliśmy wszystko na brzegu i poszliśmy zobaczyć bystrzyny, które były ukryte za kamiennymi wzniesieniami i słyszeliśmy jedynie ich szum. Okolica jest rzeczywiście urocza, brzeg stanowią wzgórza zbudowane z potężnych skał - właśnie na jednej z nich, kompletnie płaskiej i położonej dosłownie kilkanaście metrów od wodospadu, rozłożyłem w 1995 r. swój namiot; obecnie w tym samym miejscu znajdowała się granitowa płyta z wyrytym napisem: "Miejsce Wiecznego Spoczynku Garth'a L. Smoot 'Doug'". Rzeczywiście, trudno życzyć sobie lepszego miejsca spoczynku! O tych bystrzynach sporo czytałem; kilkadziesiąt lat temu użyto materiałów wybuchowych, aby je trochę zmienić w związku ze spławem drzewa, jak też jeden z dziewiętnastowiecznych podróżników opisywał wywrotkę kanu, gdy utopiło się kilka osób, które starały się je przepłynąć (gdy cztery dni później wróciliśmy do przystani w Hartley Bay powiedziano nam, że trzy tygodnie przedtem jakaś łódź motorowa została wciągnięta w te bystrzyny; jej właściciel, który nie miał na sobie kamizelki asekuracyjnej, niestety utopił się).
Po spędzeniu pół godziny wokoło Dalles Rapids i zrobieniu zdjęć ruszyliśmy w dalszą drogę. Cały czas płynęliśmy Głównym Kanałem, który wpadał do zatoki Georgian Bay. Od Dalles Rapids na południe krajobraz zaczął się zmieniać, było coraz więcej oryginalnych skał, które tworzyły urocze kanaliki, przez które przepływaliśmy, jak też wiele wysepek; niektóre skały były bardzo wąskie i długie, przypominające wystające z wody kilkudziesięciometrowe szczupaki lub wieloryby. Po kilkunastu minutach zobaczyliśmy po lewej stronie ruiny komina - tam właśnie znajdowała się osada French River i zamierzaliśmy ją odwiedzić następnego dnia. W miejscu, gdzie Rzeka Francuska wpada do zatoki Georgian Bay, na cyplu Bluff Point, znajdowało się bardzo malownicze pole biwakowe nr. 714 (N45 56 30.1 W80 54 00.5), z którego rozciągał się rozległy widok na zatokę Georgian Bay oraz północną część rzeki. Z tego miejsca również widzieliśmy wyspę Sabine Island, na której też mieści się pole biwakowe i nawet zastanawialiśmy się, czy przypadkiem tam się nie rozbić, ale zobaczyliśmy rozbity tam namiot i pozostaliśmy na tym bardzo przyjemnym miejscu. Znowu nie było proste znaleźć dobrego miejsca na namiot, ale wreszcie rozbiliśmy go w trochę podmokłym zagłębieniu skalnym. Parę metrów od namiotu rozpaliliśmy ognisko, zaraz koło ciekawej formacji skalnej, którą wykorzystywaliśmy do siedzenia i do przygotowywania posiłków. Zresztą cały brzeg tej rzeki składał się właśnie z takich skał i nawet próbowaliśmy na jednej z nich, zaraz nad wodą, rozstawić namiot, jednak okazała się za wąska. Właśnie w tą nadbrzeżną skałę był wbity stary, zardzewiały zaczep do cumowania statków, a parę metrów dalej, na samym końcu cypla, widać było kilka otworów, w których pewnie dawniej były wbite podobne zaczepy - jeszcze jeden ślad z czasów spływu drzewa i działalności osady French River, gdy właśnie w tym miejscu wpływały statki z zatoki Georgian Bay i cumowały przy brzegach. Obecnie zaczep przydał się nam do umocowania pojemnika i filtra do wody - nie jest wskazane, aby wodę pić bezpośrednio z jeziora głównie z powodu pasożytów (Giardia) i dlatego albo należy ją gotować, albo filtrować; posiadaliśmy też, na wszelki wypadek, specjalne tabletki, które po krótkim czasie czynią wodę zdatną do picia, ale nie jest ona zbyt smaczna i nie powinno się ich często używać.
Wieczorem wybraliśmy się na krótką przejażdżkę na kanu oraz spędziliśmy trochę czasu na wędkowaniu; niestety, wczoraj złapane ryby okazały się jedynymi na tej wyciecze. Owszem, na Georgian Bay są ogromne szczupaki (Muskellunge), których waga dochodzi od kilkudziesięciu kilogramów i będące marzeniem wielu wędkarzy, ale do ich połowów należy używać specjalnych metod. Podczas poprzedniej wyprawy parę metrów przed moim kanu rzucił się z wody właśnie taki szczupak o imponujących rozmiarach.
Nasze miejsce biwakowe u ujścia Rzeki Francuskiej do zatoki Georgian Bay.
Wieczorem widać było światła dochodzące z dwóch latarni na zatoce Georgian Bay. Natomiast około jedenastej w nocy na północy pojawiła się pewna poświata, przypominająca światła daleko położonego dużego miasta. Zastanawialiśmy się, czy przypadkiem światła te nie idą z miasta Sudbury. Okazało się, że była to Zorza Polarna, ale bardzo słaba. Ponieważ postanowiliśmy pozostać na tym miejscu biwakowym przez dwie noce, siedzieliśmy dookoła ogniska do prawie drugiej w nocy, rozkoszując się doskonałą whisky burbońską, o niepowtarzalnym aromacie.
Dzień Trzeci: Sobota, 06 Wrzesień 2008 r.
Długość Trasy: 6.9 km.
Rano pogoda była wspaniała i mogliśmy się dobrze wyspać i wypocząć. Po śniadaniu wsiedliśmy do kanu i po 20 minutach dotarliśmy do miejsca, gdzie dawniej znajdowała się słynna osada French River (French River Village).
Gdy w 1872 r. pozwolono na wycinanie lasów na "ziemiach królewskich" położonych dookoła Rzeki Francuskiej i jej dopływów, bardzo szybko powstała kompania drzewna i zaczęła wycinać drzewostan, a następnie spławiać tysiące kłód drzewa do istniejących na południu tartaków. Trzy lata później, w 1875 r. został zbudowany mały tartak, działający przez część roku. Niejaki Samuel Wabb założył duży sklep i placówkę handlową (Trading Post), w której mieściła się też poczta, zwana Rzeką Francuską. W taki właśnie sposób narodziła się osada French River Village.
Samuel Wabb, widząc okropne warunki, w jakich mieszkali pracownicy tartaku, wybudował osiem mocnych domów i następnie zaczął dzierżawić je pracownikom tartaku. Niebawem postawił dla siebie i swojej rodziny dom koło bystrzy Dalles Rapids. W następnych latach powstało kilka nowych budynków. Osada wraz z tartakiem została sprzedana, parę innych kompanii wybudowało tartaki i budynki przemysłowe. W taki sposób miejsce to zamieniło się w prosperujące miasteczko. Poza tartakami znajdowały się tam wytwórnie gontów i listew, magazyny, składy materiałów budowlanych i budynki biurowe, a dla mieszkańców istniały pensjonaty, biblioteka z czytelnią i gabinet lekarski. Do tego jeszcze prosperowały trzy hotele, dwa kościoły (katolicki i protestancki) wraz ze szkołami, dwa sklepy, poczta, jak też wybudowano więzienie oraz najważniejszy obiekt, a mianowicie latarnię morską (a raczej jeziorową), która bezpiecznie prowadziła statki towarowe przez postrzępione skałami wybrzeża Rzeki Francuskiej. Hotele świetnie prosperowały, szczególnie w Soboty, gdy klientelę stanowili drwale, pragnący się zabawić po ciężkim tygodniu pracy - a wkrótce zaczęli przybywać turyści na polowania i wędkowanie. Codziennie kursował parowiec z miasta Collingwood, wypchany wędkarzami, myśliwymi i turystami, pragnącymi zrelaksować się na Rzece Francuskiej.
Chociaż w zimie osada French River nie miała nigdy więcej niż 600 mieszkańców, w lato zamieszkiwało w niej 1,500 ludzi. Osada prosperowała do około 1910 r., do czasu, gdy wycięto w okolicy drzewa, jak też transport wodny powoli tracił na znaczeniu, wypierany przez koleje. Nota bene, były pewne plany doprowadzenia lini kolejowej w okolice osady French River, ale nigdy nie zostały zrealizowane. Również nowowprowadzone przepisy ekologiczne spowodowały, że jedna z działających w osadzie kompani została ukarana za wyrzucanie trocin do pobliskich rzek i z powodu tej wysokiej kary musiała zamknąć tartak. W 1916 r. większość budynków osady French River zostało rozebranych. Samuel Wabb zmarł w 1915 roku, ale jego sklep pozostawał otwarty do 1923 roku dla nielicznych mieszkańców oraz przygodnych traperów, rybaków i drwali. Wkrótce zamknęła się poczta i pozostał tylko jeden, ostatni mieszkaniec, latarnik, Bob Young, który wraz z żoną obsługiwał latarnię i mieszkał tam do 1934 roku. Pewnej zimy w latach trzydziestych jego żona zmarła i nie był on w stanie jej pochować w zamarzniętej ziemi, tak więc wystawił trumnę na zewnątrz i dopiero na wiosnę mógł wyprawić normalny pogrzeb.
Przybijając do brzegu, uformowanego z potężnej skały, zobaczyliśmy ułożone na niej różne zardzewiałe przedmioty, najprawdopodobniej pochodzące z tej osady - jak też kilka klamer, wbitych w skałę - w tym miejscu dawno temu cumowało wiele statków, przybijających do French River. Pierwszym budynkiem, jaki już dostrzegliśmy poprzedniego dnia, były ruiny kominów tartaku, niektóre wznosiły się na 15 m. wysokości i statki na zatoce Georgian Bay nie miały problemu ze znalezieniem drogi - wystarczyło płynąć w kierunku widocznych już z daleka dymów wychodzących z tychże kominów. Po kilkunastu metrach marszu po ledwie przetartej ścieżce dotarliśmy do tych ruin, jak też znajdowało się dookoła wiele innych rozwalających się budowli, prawdopodobnie pozostałości starych pieców. Opodal w ziemię wkopane było duże stalowe koło oraz rdzewiejące maszyny przemysłowe. Używając mapy i starych zdjęć, starałem się dotrzeć do głównej ulicy - znajdowała się ona pomiędzy dwoma grzbietami formacji skalnych, na których stały domy, a sama ulica była wyłożona trocinami. Okolica była bardzo zarośnięta - musiałem uważać, aby przypadkiem nie nastąpnąć na węża grzechotnika (jednak ani razu go nie zauważyłem) lub na sumaka jadowitego (poison ivy), który też gdzieniegdzie się pojawiał. Po około 10 minutach dotarłem do pewnego rodzaju "kanału", znajdującego się pomiędzy dwoma grzbietami skalnymi - prawdopodobnie właśnie tutaj istniało centrum osady i znajdowała się główna ulica - obecnie po deszczach był to teren podmokły i trudny do przejścia - a poza tym wszystko było zakryte bujną roślinnością, tak że nie byłem w stanie wiele zobaczyć. Parę razy widziałem charakterystyczne odchody niedźwiedzi, dlatego starałem zachowywać się dość głośno, aby przypadkiem ich nie zaskoczyć (moi współuczestnicy wyprawy nie byli tak bardzo entuzjastycznie nastawieni jeżeli chodzi o wałęsanie się po zarośniętych terenach i nie podzielali moich zainteresowań w tym zakresie). Później jeszcze natknąłem się na mocne fundacje budynku (może więzienia?), metalowe rury, zardzewiałe wiadra, drągi, cegły... aż trudne było do uwierzenia, że jeszcze nie tak dawno to miejsce tętniło życiem!
Według posiadanej mapy, na drugim brzegu rzeki, trochę na południe od tego miejsca, znajdował się cmentarz i postanowiliśmy tam się udać i go zlokalizować. Dopłynęliśmy do małej zatoczki, w której było kilka kłód drewna, najprawdopodobniej jeszcze z okresu istnienia osady French River. Po wdrapaniu się na przybrzeżne skały i zagłębieniu się w las, spędziłem ponad godzinę, starając się znaleźć cmentarz - owszem, natknąłem się na teren, który teoretycznie mógł kiedyś do tego celu służyć, ale nie widziałem żadnych napisów czy też tabliczek, tak więc przypuszczam, że cmentarz musiał znajdować się trochę dalej - jednakże z powodu niedawnych deszczów i ogólnie bardzo mokrego lata nie było możliwe przejście przez liczne bagna, a do tego nie byłem przygotowany wspinać się po dość pochyłych skałach, mając ze sobą dwa aparaty fotograficzne. W pewnym momencie znowu się natknąłem na świeże odchody niedźwiedzie - nie dziwiłbym się, że wielokrotnie niedźwiadki widziały mnie (nas), ale na szczęście w 99.9% nie szukają one kontaktu z człowiekiem i szybko uciekają.
Po wyjściu z tych gęstwin stanąłem na dość wysokiej skale, z której rozciągał się widok na północną część Rzeki Francuskiej, osadę French River oraz na południu na nasze miejsce biwakowe i zatokę Georgian Bay. Gdy spojrzałem na kopię starej fotografii, przestawiającej osadę French River, uświadomiłem sobie, że ta pewnie 100 letnia fotografia została wykonana dokładnie z miejsca, w którym właśnie stałem! Wyraźnie było widać charakterystyczny zarys zatoczki oraz przeciwny brzeg - wtedy na nim stał rząd domów oraz wystawał wysoki komin; obecnie jedynym budynkiem, jaki widziałem, to była latarnia.
Co ciekawe, na tym zdjęciu widać w tej zatoczce również wiele kłód drewna, podobnie, jak obecnie - czyżby to były te same kłody?
Na brzegach znalazłem trochę suchego drzewa na ognisko, które zabrałem ze sobą i powoli popłynęliśmy w stronę naszego miejsca biwakowego; po drodze mijaliśmy bardzo oryginalne formacje skalne i nie mogłem powstrzymać się od zrobienia wielu zdjęć. Wieczorem wybrałem się samotnie na kanu, pływając dookoła pobliskich wysepek i zatoczek. Gdy wróciłem, okazało się, że Morgan widział na naszym miejscu grzechotnika, na którego prawie nadepnął - na szczęście usłyszał w porę grzechotanie. Pomimo poszukiwań, nie udało mi się go zobaczyć. Ponieważ drzewa mieliśmy sporo, do późna w nocy siedzieliśmy przy ognisku, wpatrując się w Zorzę Polarną, błyskające światełka latarni i dobrze widoczny księżyc - i tylko mogliśmy sobie wyobrazić, jak odmiennie wyglądała ta okolica sto lat temu, gdy pewnie w miejscu naszego biwaku istniała przystań statków, zmierzających do osady French River.
Dzień Czwarty: Niedziela, 07 Wrzesień 2008 r.
Długość Trasy: 8.9 km.
Po raz pierwszy mieliśmy płynąć na stosunkowo otwartych wodach zatoki Georgian Bay, gdzie nawet lekki wiatr powoduje fale, mogące bardzo utrudniać pływanie na kanu (gdy w 1995 r. popłynęliśmy na wyspy Bustard Islands, musieliśmy spędzić tam 2 noce, bo z powodu silnego wiatru nie było możliwe przepłynięcie z powrotem do Rzeki Francuskiej - i tak mieliśmy szczęście. Czytałem, że niektórzy wodniacy byli zmuszeni czekać tam tydzień, zanim ustał wiatr). Pogoda jednak zapowiadała się dobrze i jedynym problemem była nawigacja - zatoka Georgian Bay usiana jest skałami i skalnymi wysepkami i GPS okazał się niezmiernie pomocny. Raz jeszcze minęliśmy porzucone na skałach wraki kilku "aligatorów".
Przed nami niebo miało piękny niebieski kolor - ale za nami zaczęły formować się czarne chmury i po jakimś czasie pojawiły się charakterystyczne smugi, oznaczające silne opady deszczu. Ten nic dobrego nie wróżący widok wyraźnie zbliżał się w naszym kierunku. Gdy w pewnym momencie niebo rozświetliła błyskawica, było to dla nas sygnałem, że najwyższa pora gdzieś się schować i przeczekać. Akurat po lewej stronie znajdowała się spora zatoczka i niezwłocznie tam się skierowaliśmy; gdy do niej wpływaliśmy, na skale po lewej stronie pojawił się mały niedźwiadek, ale szybko zniknął (z pewnością był jeszcze z mamą!). Dla ostrożności dopłynęliśmy do przeciwnego brzegu. Mike i Morgan szybko na skale rozwiesili plandekę, a ja drugą plandeką, którą zazwyczaj kładę pod namiot, nakryłem całe kanu. W tym momencie zaczęło padać i wszyscy schowaliśmy się pod tą plandeką. Ulewa była spora i zaczęła się burza z piorunami; trwało to wszystko może pół godziny i zaczęło się szybko wypogadzać. Po wylaniu wody z kanu wyruszyliśmy w dalszą drogę; chociaż chmury nadal były bardzo "podejrzane", to szybko zrobiło się słonecznie. Co chwila spoglądając na mapę i GPS dopłynęliśmy do małej wysepki położonej na północ od wyspy Finger Island; na niej znajdowało się miejsce biwakowe nr. 920 (N45 55 05.6 W80 49 50.1).
Co za cudowne miejsce! Rozległe, prywatne, z niepowtarzalnym widokiem na zatoczkę i różne formacje skalne! Tym razem namiot rozłożyłem na płaskiej skale i zaczęliśmy przechadzać się po wyspie, zachwycając się otaczającymi nas niepowtarzalnymi krajobrazami. Nawet kontemplowaliśmy pozostanie tutaj dwie noce, ale zdecydowaliśmy się jednak wyruszyć w dalszą drogę następnego dnia. Udało mi się zrobić trochę ciekawych zdjęć przed zachodem słońca, a potem długo siedzieliśmy dookoła ogniska.
Dzień Piąty: Poniedziałek, 08 Wrzesień 2008 r.
Długość Trasy: 4.9 km.
Na nogach byłem już przed szóstą rano, głównie w celu zrobienia zdjęć wschodzącego słońca i formacji skalnych. Niektóre z tych skał posiadały bardzo ciekawe kolorystyczne wzory, przypominające warstwy ciasta-makowca; podobne skały widziałem niedawno na wyspie Wreck Island w parku the Massasauga, też na Georgian Bay. Po dwóch godzinach wróciłem do namiotu aby się jeszcze przespać; z powodu dość sporego wiatru postanowiliśmy poczekać z wypłynięciem, licząc, że wiatr się zmniejszy w ciągu dnia. Powoli się spakowaliśmy i na bardzo malowniczych skałach spożyliśmy lunch. Wypłynęliśmy po godzinie trzeciej po południu, ale nadal mocno wiało. Chociaż przebyliśmy jedynie niecałe 5 km., był to najcięższy dzień jeżeli chodzi o wiosłowanie; cały czas musieliśmy wiosłować pod wiatr, a do tego trzeba było ustawiać kanu pod kątem 45-90 stopni do fal, aby się nie wywróciło.
Co jakiś czas, gdy znajdowaliśmy jakąś wysepkę lub skałę, staraliśmy się wypocząć. Chociaż fale były dość duże, w żadnym momencie nie czuliśmy zagrożenia i nawet nie płynęliśmy blisko brzegu, tylko wybraliśmy najkrótszą drogę po otwartej wodzie - niemniej jednak nie czułbym się zbyt pewnie, gdyby mój partner na kanu nie był dobrym i mocnym wioślarzem. Po jakimś czasie zobaczyliśmy grupę kajakarzy - poza spotkanymi ludźmi koło portażu, był to drugi raz, gdy z kimś zamieniliśmy parę słów, bo ogólnie turystów widziało się bardzo mało i ograniczaliśmy się do pomachania przepływającym w łodziach wodniakom; również ani razu nie widzieliśmy pracowników parku, którzy podobno czasem patrolują park i sprawdzają pozwolenia. Jakiś czas płynęliśmy razem z nimi i właśnie wtedy ktoś z nich wskazał na buszującego na skale niedźwiadka, który po kilkunastu sekundach zniknął w lesie. Trzydzieści minut później dotarliśmy do wyspy Obstacle Island, znajdującej się paręset metrów od naszego drugiego i ostatniego portażu.
Postanowiliśmy, że noc spędzimy na biwaku nr. 718 (N45 55 52.2 W80 52 27.0) właśnie na tej wyspie, która okazała się również niezmiernie ciekawa i rozciągał się z niej absolutnie przepiękny widok. Znaleźliśmy bardzo dużo jagód - co oznaczało, że na wyspie nie było niedźwiedzi, które są bardzo na jagody łakome (a swoją drogą to ciekaw jestem, jak byśmy się czuli wiedząc, że dzielimy wyspę z niedźwiadkiem...). Po rozbiciu namiotu zrobiłem sporo zdjęć, następnie jeszcze popływaliśmy na kanu w okolicy, wracając jak już się ściemniało (prawie że się zgubiliśmy - wszystkie te skały wyglądają podobnie!). Ponieważ następnego dnia czekała nas dość długa trasa oraz jeden portaż, planowaliśmy wstać już o szóstej rano, tak więc tym razem przy ognisku siedzieliśmy jedynie do północy.
Dzień Szósty: Wtorek, 09 Wrzesień 2008.
Długość Trasy: 20.4 km.
Obudziliśmy się rzeczywiście o szóstej rano i po ósmej byliśmy już na wodzie. W kilka minut później, przepływając koło fantastycznych skał (zresztą każda skała jest tak piękna, że chciałbym ją uwiecznić na zdjęciach), dotarliśmy do portażu na Bass Creek (Strumieniu Okonia), zwanym również "Tramway": na początku XX wieku kompanie prowadzące wyrąb lasów skonstruowały linię ("tramway") służącą do transportu maszyn i ciężkiego sprzętu, następnie została ona porzucona, potem odbudowana i obecnie jest utrzymywana przez organizację Przyjaciół Rzeki Francuskiej oraz Ministerstwo Środowiska Naturalnego. Nawet znajdowała się tam taczka oraz wózek do przewozu łodzi lub kanu. Koło portażu znajduje się kilka prywatnych domków, położonych na przepięknych skałach. Wózek do przewozu kanu okazał się niesprawny, tak więc Mike i Morgan ofiarowali się przenieść oba kanu. Cały portaż ma 240 m. długości i w porównaniu z innymi, jest jednym z najłatwiejszych w Ontario.
Zakończywszy ostanie już pakowanie kanu, wypłynęliśmy na jeziorko Bass Lake i skierowaliśmy się na północ na Wschodni Kanał, gdzie na miejscu nr. 623 szybko zjedliśmy lunch i skręciliśmy w prawo, minęliśmy stuletni domek letniskowy, potem skręciliśmy w lewo w Kanał Kanu (Canoe Channel). Brzegi stanowiły spadziste skały, rosły na nich typowe dla Ontario smagane wiatrem sosny, praktycznie nie widzieliśmy nikogo innego na wodzie. Powoli dopłynęliśmy do dużej prywatnej wyspy Canal Island, minęliśmy ją od strony południowej i szybko znaleźliśmy się na zatoce Wanapitei Bay, trzymając się blisko prawego brzegu i manewrując pomiędzy długimi wyspami, aby uniknąć wiatru. Do przystani Hartley Bay House Marina dobiliśmy o drugiej trzydzieści. Wyprawa zakończyła się sukcesem! Po rozładowaniu kanu i załadowaniu samochodów dojechaliśmy do restauracji The Hungry Bear, gdzie zjedliśmy pierwszy "cywilizowany" posiłek i pożegnaliśmy się z Morganem i Mike.
W drodze powrotnej ja i Catherine zatrzymaliśmy się koło opuszczonej stacji benzynowej, gdzie przez pół godziny robiłem zdjęcia, jak też wstąpiliśmy od pobliskiego rezerwatu indiańskiego. Do Toronto dojechaliśmy około godziny 10 wieczorem. Ogólnie wycieczka była niezmiernie udana. Zrobiliśmy tzw. "Pętlę w Kształcie Cyfry Osiem" ("The Figure 8 Loop Route"), mieliśmy okazję zwiedzić ruiny osady French River, zrobić wiele zdjęć, zobaczyć dwa niedźwiadki i (niektórzy z nas) grzechotnika; biorąc pod uwagę bardzo deszczowe lato, pogoda nam dopisywała - te dwa razy, gdy padało, praktycznie spowodowało, że wyprawa stała się jeszcze bardziej urozmaicona i atrakcyjna.
Prawie 350 zdjęć z tej wyprawy można obejrzeć w tym miejscu: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/ w albumie zatytułowanym "French River, ON-Hartley Bay to Georgian Bay, September 04-09, 2008".