piątek, 29 sierpnia 2014

W OŚRODKU WHITE PINE SHORES I BIWAKOWANIE W LESIE HALIBURNOT FOREST W ONTARIO, PAŹDZIERNIK 2013 ROKU



Stara stacja kolejowa w Kinmount, Ontario. Tory już dawno usunięto...
Gdy opuszczaliśmy Toronto, pogoda była deszczowa, ale według prognozy miała się znacznie poprawić. Jakby nie było, mieliśmy już 7 października i nie byłbym zaskoczony, gdyby miał poprószyć śnieg! Drogą nr. 48 pojechaliśmy na północ i zatrzymaliśmy się w miejscowości Kinmount, gdzie od razu rzuciła się w oczy stara stacja kolejowa, a obecnie muzeum; koło niej przebiegała dróżka, którą kiedyś jeździły pociągi (szyn już od dawna nie było). Wiele lat temu Kolej Victoria Railway łączyła to miasto z miastami Lindsay i Haliburton. Pociągi pasażerskie przestały kursować w 1960 r., towarowe w 1978 r. i cała linia kolejowa została porzucona w 1981 r.

Według tablicy historycznej koło stacji, miejscowość Kinmount stanowi jedno z pierwszych miejsc, gdzie osiedlili się przybysze z Islandii. Tablicę umieszczono w roku 2000 i wśród zgromadzonych na uroczystości dedykacyjnej 500 ludzi był minister spraw zagranicznych Islandii i wice premier Kanady:

W latach 1870 poważne problemy ekonomiczne doprowadziły do masowej emigracji z Islandii. Dwudziestego piątego września 1874 roku, 352 Islandczyków, wyczerpanych i osłabionych chorobą, przybyło do baraków emigracyjnych do Toronto. Gdy kompania kolejowa Victoria Railway Company zaoferowała pracę przy budowie linii kolejowej z pobliskiego Kinmount, rząd prowincjonalny zakwaterował Islandczyków w budach z bali w dolnym biegu rzeki od tego miasta. Niedostateczna wentylacja, złe warunki sanitarne i dieta stanowiły świetne podłoże do rozwoju chorób w ich zimnych i zatłoczonych pomieszczeniach. W ciągu sześciu tygodni, dwanaście dzieci i jeden nastolatek zmarli. Do wiosny 1875 roku liczba ofiar śmiertelnych podwoiła się i wielu osadników rozproszyło się w poszukiwaniu lepszego życia. Na jesieni większość z nich zebrała się w Toronto i wyjechała na zachód, by założyć osadę Gimli w Manitobie.

Na kanu do parku Algonquin Park i z powrotem
Po niedługim czasie przybyliśmy do ośrodka White Pine Shore Resort i otrzymaliśmy pokój nr 308. Zdziwił nas wygląd tego ‘ośrodka’, bo przypominał budynek biurowy usytuowany na odludziu—i jak się potem dowiedzieliśmy, swego czasu rzeczywiście mieściły się w nim biura. Tym razem nie zabraliśmy ze sobą kanu i zamierzaliśmy używać kanu należącego do ośrodka, ale w dniu przyjazdu okazało się to niemożliwe z powodu deszczu. Pojechaliśmy do drogi prowadzącej do plaży (dobre kilkaset metrów od ośrodka) i poszliśmy piechotą do plaży, gdzie znajdowały się kajaki i jedno kanu. Wieczorem wcześniej zjedliśmy kolację i porozmawialiśmy z pracowniczką ośrodka. Ponieważ w pokoju znajdował się telewizor, posiadający setki kanałów, włączyliśmy go—jakby nie było, żadne z nas nie ma w domu telewizora i nie ogląda telewizji, toteż mieliśmy nadzieję, że uda się nam obejrzeć coś ciekawego. Trafiliśmy na kanał TLN, na którym zaczął się film dokumentalny o chłopcu o imieniu Kenny, którego ciało kończyło się w pasie i który chodził używając rąk. Film był niezmiernie wzruszający, ale reklamy (już od ponad 2 lat nie oglądałem reklam i zupełnie od nich odwykłem) były wręcz odrażające, propagujące chorobotwórcze, niezdrowe i tanie jedzenie. I chociaż bardzo chciałbym obejrzeć więcej podobnych filmów dokumentalnych, to jednak cieszyłem się, że nie posiadam telewizora i nie muszę wpatrywać się w te idiotyczne i kłamliwe reklamy, o nieba przewyższające propagandę komunistyczną, którą nadal pamiętam z Polski.
Stary, nieprzejezdny most

Następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie, zaparkowaliśmy samochód na końcu drogi Christine Road i pieszo dotarliśmy do plaży ośrodka. Kanu było nadal dostępne, tak więc szybko w niego wskoczyliśmy i udaliśmy się na północ, w kierunku parku Algonquin Park. Płynęliśmy rzeką York River, potem do jeziora Benoir Lake, gdzie dopłynęliśmy do opuszczonego, częściowo rozwalonego mostu na drodze Peterson Road. Wyszliśmy z kanu i z daleka zobaczyliśmy opuszczony spory tartak o nazwie Martin Lumber. Później dowiedzieliśmy się, że jego właściciel, Grenville Martin, rozwinął swój biznes drzewny tak, że stał się one jednym z najnowocześniejszych tartaków w kraju—a budynek ośrodka White Pine Shores Resort, w którym się zatrzymaliśmy (dawniej zwany MartinWood Resort) był początkowo zbudowany dla celów tej firmy i służył jako biura i zakwaterowanie pracowników. Grenville Martin zginął w katastrofie samolotowej w 1984 r. w wieku 48 lat i być może jego przedwczesny zgon spowodował też upadek firmy.
Opuszczone budynki tartaku W. Martin Lumber Limited

Na rzece było dużo zarośli i trzcin i bardzo przyjemnie się nam wiosłowało w kompletniej ciszy—która nagle została przerwana: najpierw usłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy nisko lecący spory samolot wojskowy (transportowy?). W pewnym momencie sądziliśmy, że będzie lądował na wodzie, tak nisko leciał, ale na szczęście (dla nas i dla jego załogi) wzbił się w powietrze i niebawem odleciał. Według przybitych do drzewa znaków, właśnie przekroczyliśmy granicę parku Algonquin Park. Jezioro Benoir Lake skończyło się i pojawiły się dwie trasy; wpłynęliśmy w potok po prawej stronie o nazwie Mink Creek. Wił się on wśród zarośli i czasem musieliśmy się dobrze nawiosłować, aby w wąskich przesmykach wykonać skręt kanu. Gdy dotarliśmy do przeszkody w postaci zawaliska kłód drzewnych, zawróciliśmy, bo nie byliśmy przygotowani na przenoszenie kanu. Dopłynąwszy z powrotem do jeziora Benoir Lake, tym razem wpłynęliśmy w rzeczkę po lewej stronie (York River) i dopłynęliśmy do bystrzyn High Falls Rapids, gdzie przycumowaliśmy kanu i pieszo poszliśmy brzegiem rzeki. Ścieżka była niezmiernie błotnista i śliska i musieliśmy bardzo uważać, aby się nie wywrócić—portaż po niej (tzn. niesienie na plecach kanu) byłby wielce wyzywający i niebezpieczny! Bystrzyny były malownicze i po zrobieniu kilku zdjęć, powróciliśmy do kanu. Spotkaliśmy tylko jedną parę piechurów, podążającą w odwrotnym kierunku. Popłynęliśmy z powrotem do plaży i udaliśmy się do ośrodka na kolację.
Na kanu w parku Algonquin Park

Po śniadaniu opuściliśmy hotel i pojechaliśmy w stronę lasu Haliburton Forest, zatrzymując się w miasteczku Wilberforce (z jakiegoś powodu nazywanego Stolicą Geocaching Kanady). Zatrzymaliśmy się też w miasteczku Haliburton na gorącą herbatę. Ponieważ w mieście poprzednio parę razy już byliśmy, wpadliśmy jedynie do kilku sklepów. Wkrótce przybyliśmy do lasu Haliburton Forest, gdzie zamierzaliśmy spędzić kilka dni biwakując.

Widok z naszego miejsca biwakowego w Haliburton Forest
Ów las (jego pełna nazwa The Haliburton Forest & Wild Life Reserve Ltd.) jest własnością prywatną i obejmuje obszar 300 km kwadratowych. Oferuje on wiele różnych form wypoczynku—biwakowanie, pływanie na kanu i na łódkach, jeżdżenie w zimie psimi zaprzęgami, obserwacje astronomiczne, jeżdżenie na rowerach, wędkowanie, a także unikalną przechadzkę nad koronami drzew i przejażdżkę jedyną na świecie łodzią podwodną na słodkim akwenie! Również las posiada odgrodzoną część, w której znajduje się kilka dzikich wilków, można je obserwować przez jednokierunkową szybę. W lesie nadal prowadzony jest wyrąb, jak też można tu i tam zobaczyć przyczepy kempingowe, bez żadnego dostępu do wody, prądu czy gazu—jednak okres oczekiwania na takie miejsce wynosi ok. 10 lat. A na marginesie: oficjalna witryna internetowa tego lasu w widocznym miejscu zamieściła zrobione przez mnie w tym lesie zdjęcie w 2008 r., chociaż nie przypominam sobie, aby mnie kiedykolwiek ktoś prosił o pozwolenie na zamieszczenie tego zdjęcia…
Dzięki takim znakom, prosto było pojechać właściwą drogą

Większość miejsc biwakowych była wolna i zarekomendowano nam miejsce małym jeziorze. Pojechaliśmy tam, aby go zobaczyć; bardzo się nam podobało i zdecydowaliśmy się go brać. Pojechaliśmy z powrotem do biura, aby za nie zapłacić i spotkaliśmy żonę właściciela (z pochodzenia Niemiec), prowadzącą na smyczy przepięknego wilka-mieszańca. Zapewniła mnie, że nie był puszczany w lesie bez smyczy. Wilk bardzo przypominał Catherine syberyjskiego psa husky, należącego do jej córki. Szybko udaliśmy się na nasz biwak—dwukrotnie musieliśmy otwierać i zamykać bramy na różnych drogach—jest to jedyny las, jaki znam, w którym rzeczywiście znajdują się przysłowiowe ‘drzwi do lasu’! Po złożeniu kaucji, otrzymaliśmy klucz na czas pobytu w lesie. Trochę było kłopotliwe za każdym razem zatrzymywanie się, wychodzenie z samochodu, otwieranie bramy, przejazd przez nią i znowu jej zamykanie, ale pewnie w ten sposób do lasu nie mogły wjeżdżać nieproszone osoby. Kolory jesieni już jakiś czas temu osiągnęły swój punkt szczytowy, ale nadal jazda tymi leśnymi drogami była niezmiernie przyjemna.
Nasze piękne miejsce w lesie Haliburton Forest
Nad jeziorem było 6 miejsc kempingowych i nasze było najprawdopodobniej najlepsze, na brzegu jeziora. Każde z nich posiadało oddzielną ubikację i pierwszej nocy byliśmy jedynymi biwakowiczami. Szybko rozbiłem namiot i mogliśmy jeszcze siedzieć i oglądać zachód słońca. Dookoła latało sporo wiewiórek i wiewióreczek ziemnych (chipmunks), na jeziorku była tama bobrów i w nocy słyszeliśmy głośne pluskanie, gdy uderzały swoimi płaskimi ogonami o taflę wody. Raz zauważyliśmy wydrę oraz od czasu do czasu pojawiała się samotna kaczka, pływając po jeziorze. Biorąc pod uwagę, że mieliśmy już prawie połowę października, pogoda była idealna—słoneczna, ciepła, bez kropli deszczu, więc mogliśmy przejść się po lesie i pojeździć na rozlicznych drogach leśnych. Również pojechaliśmy drogą prowadzącą wzdłuż jeziora Kennisis Lake do domku letniskowego własnoręcznie zbudowanego przez jej znajomego. Pomimo, że Sanktuarium Wilków było główną atrakcją, nie zawitaliśmy do niego, bo już w nim byliśmy parę lat temu. Ale absolutnie warto w nim spędzić jakiś czasz, szczególnie w czasie karmienia wilków. Opuściliśmy Haliburton Forest 13 października 2013 r. po szybkiej kąpieli (w parku są prysznice typu ‘wrzuć monetę’) i potem zaczęło padać, ale już wtedy byliśmy spakowani w samochodzie. Była to nasza ostatnia wycieczka pod namiotem w roku 2013 i pocieszaliśmy się, że już za 7 miesięcy ponownie będziemy mogli biwakować!
Ogromne grzyby... ale niejadalne!






NA KANU W PARKU RESTOULE PROVINCIAL PARK W ONTARIO WE WRZEŚNIU 2013 ROKU



Pływanie na kanu po jeziorach w parku Restoule Provincial Park, Ontario
Gdy w 1999 roku zamierzałem się wybrać w jakieś nowe miejsce w Ontario, wraz z kolegą ‘odkryliśmy’ ten nie tak bardzo popularny park, położony na południe od jeziora Nipissing. Chociaż miejsca biwakowe nie zapewniają zbyt dużej prywatności, kompletnie nam to nie przeszkadzało: we wrześniu byliśmy jednymi z zaledwie kilku biwakowiczów w nie-elektrycznej sekcji parku i praktycznie byliśmy otoczeni dziesiątkami pustych miejsc—zdecydowana większość ludzi biwakowała w sekcji posiadającej dostęp do prądu i prawie wszyscy z nich posiadali przyczepy lub domki kempingowe. Nasza pierwsza wycieczka okazałą się pechowa: następnego dnia po przybyciu do parku temperatura drastycznie spadła, zaczęło padać, a rano widzieliśmy trawę pokrytą szronem. Kompletnie nieprzygotowani na taką ewentualność, po kilku nocach w parku spakowaliśmy się i wynajęliśmy na 10 dni domek letniskowy (cottage) w pobliskiej okolicy. Niemniej jednak park się nam podobał i powróciliśmy do niego następnego roku, jak też 11 lat później, w 2011 r.-za każdym razem we wrześniu, aby móc wypocząć z dala od ludzi i komarów oraz podziwiać spektakularne kolory jesienne. Zawsze zatrzymywaliśmy się na biwakach samochodowych, nie mając pojęcia, że w parku było też kilka miejsc biwakowych na jeziorach, do których można było się dostać jedynie drogą wodną. W 2011 r. zatrzymaliśmy się na parę godzin na jednym z nich i tak się ono mi podobało, że przyrzekłem sobie na nim biwakować w przyszłości.

Na biwaku pomiędzy dwoma jeziorami w parku Restoule Provincial Park
I tak oto dwa lata później postanowiłem wraz z Catherine (dla niej był to pierwszy wyjazd w te okolice) pojechać do tego parku. Prognoza pogody na następne 6 dni była optymistyczna: ciepło (przynajmniej w czasie dnia), sucho i słonecznie, toteż szybko spakowaliśmy się i 23 września 2013 r., po kilku godzinach jazdy, przybyliśmy do parku. Od razu po wjechaniu do parku powitało nas kilka dość oswojonych łani. Byliśmy jedynymi turystami zainteresowanymi w biwakowaniu na jeziorowych miejscach. Szybko wskoczyliśmy do kanu i po 15 minutach dotarliśmy do biwaku położonego pomiędzy dwoma jeziorami—był on naprawdę przepiękny. Mogliśmy z niego podziwiać zachody słońca (jak też odległe ok. 1 km miejsce parkingowe, na którym pozostawiliśmy samochód), opodal mieliśmy do dyspozycji ‘prywatną’ piaszczystą plażę oraz mniejsze jeziorko z licznymi bobrowymi żeremiami. Pomiędzy jeziorami znajdowała się spora tama bobrowa i podejrzewam, że w przeszłości to mniejsze jezioro stanowiło zatoczkę większego jeziora; po utworzeniu przez bobry tejże tamy, stało się oddzielnym jeziorem.

Ranne pary na jeziorze
Po rozbiciu namiotu rozpaliłem ognisko, co było świetnym pomysłem: od razu po zachodzie słońca temperatura się obniżyła i było zimno; siedzieliśmy jak najbliżej ogniska, jedząc przepyszne żeberka z grilla. O godzinie 23: 00 poszliśmy do namiotu, zakładając na siebie dodatkowe swetry i wełniane skarpety. W nocy temperatura spadła poniżej zera i rano trawa i mchy były pokryte szronem. Niemniej jednak w ciągu dnia było ciepło, słonecznie i bezdeszczowo i właściwie nie przejmowaliśmy się tymi nocnymi wahaniami temperatur: zabraliśmy ze sobą kilka ciepłych śpiworów i nigdy nie było nam w nocy w namiocie zimno. Co najważniejsze, w ogóle nie było komarów i to była największa zaleta biwakowania na jesieni!

Na tym jeziorze naliczyliśmy aż 7 bobrowych żeremi
Następnego dnia wstaliśmy o godzinie 7: 00 rano, założyliśmy na siebie ubrania zimowe, przenieśliśmy kanu kilkadziesiąt metrów i zwodowaliśmy go na mniejsze jezioro. Z powodu nocnego oziębienia nad taflą jeziora unosiły się gęste pary. Pływaliśmy na nim 2 godziny, zachwycając się otaczającym krajobrazem. Potem powoli wzeszło słońce i stawało się cieplej, ale nadal całe jezioro było spowite porannymi oparami. Naliczyliśmy nie mniej niż 7 bobrowych żeremi (ale nie spostrzegliśmy żadnych bobrów) i zrobiłem masę zdjęć i filmów. Przed godziną 10 rano byliśmy z powrotem na biwaku i poszliśmy do namiotu przespać się. Później po prostu wypoczywaliśmy, czytaliśmy książki i spacerowaliśmy po lesie. Gdy słuchałem wiadomości, okazało się, że w Kenii zakończył się kryzys zakładników.

Poranek na Stormy Lake
Następnego dnia z rana wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu po jeziorze Stormy Lake. Również nad wodami jeziora unosiły się mgły, tak gęste, że zdawało się, iż przed nami pośrodku jeziora nastąpiła erupcja wulkanu! Popływaliśmy dookoła wysepek, na niektórych znajdowały się domki letniskowe, ale nie widzieliśmy dużo łodzi—spostrzegliśmy kilku wędkarzy, których hobby raczej było syzyfową pracą, bo jak mi mówiono, ryby po prostu nie brały.

Jezioro Stormy Lake
Po południu pojechaliśmy samochodem do miasteczka Restoule. Sklepik z lodami był zamknięty, ale sklep wielobranżowy (‘general store’) był otwarty i nawet posiadał małą sekcję z alkoholami (LCBO). Późnym południem pływaliśmy na rzece Restoule River, raz przenieśliśmy kanu kilka metrów i dostaliśmy się na jezioro Restoule Lake—dookoła nie było żywej duszy i delektowaliśmy się niezmąconą ciszą i pustką, jaka nas otaczała.

Zjawy...
Obok naszego miejsca znajdowała się wspaniała piaszczysta plaża—dopływaliśmy do niej na kanu (ok. 20 metrów) i mogliśmy się na niej opalać i pływać w jeziorze. Widzieliśmy kilka węży wodnych i nasze pluskanie się w wodzie musiało przyciągnąć ich uwagę, bo nagle zobaczyłem dość sporego węża płynącego może metr ode mnie. Gdy jednak przekonał się, że moja osoba nie będzie stanowiła dla niego pożywienia, szybko odpłynął. Również uwielbialiśmy pływać na kanu wieczorami i aby znaleźć w drodze powrotnej nasze miejsce—a wracaliśmy w kompletnych ciemnościach—zostawialiśmy na nim przymocowaną do drzewa migającą latarkę, której światło było widoczne z przynajmniej 2 km—to była nasza prywatna ‘latarnia morska’. Gdy płynęliśmy wieczorem po jeziorze, spostrzegliśmy grupę wędkarzy na jednym z miejsc biwakowych, jak też obejrzeliśmy kilka innych miejsc. Ogólnie okolica była przyjemna, a co najważniejsze, nie było na jeziorze dużo motorówek.

Na naszym biwaku
Dwudziestego ósmego września 2013 r. spakowaliśmy się, dopłynęliśmy do samochodu i pojechaliśmy do miasteczka Restoule, tym razem składając wizytę w sklepie z lodami. W środku sklepu na ścianach wisiało bardzo dużo fotografii i różnych informacji związanych z historią miasteczka Restoule, a właścicielka posiadała rozległą wiedzę na temat przeszłości tego miasta. Catherine zamówiła lody, ja frytki, i pojechaliśmy do lokalnego wysypiska śmieci w nadziei na zobaczenie niedźwiedzi, jednak tym razem żaden się nie pojawił. Dojechaliśmy do większego miasta Powassan, zrobiliśmy w nim zakupy i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Toronto.

czwartek, 7 sierpnia 2014

NA KANU W PARKU CHARLESTON LAKE I PARKU IVY LEA, WRZESIEŃ 2013 r.

Trasa z Toronto do parków Charleston Lake i Ivy Lea
Pomimo że w parku Charleston Lake byłem dwukrotnie, zawsze obozowałem w części ‘samochodowej’; tym razem postanowiliśmy rozbić namiot w bardziej ustronnym miejscu, do którego trzeba dopłynąć na kanu (‘interior campsite’). Jako że Catherine w parku tym nie była, podróż do niego był dla nas obojga czymś nowym.
Dopływamy do naszego miejsca-i na szczęście jest wolne!

Początek jesieni jest idealną porą wybrania się to parków w Ontario—po ostatnim ‘oficjalnym’ długim weekendzie (Labour Day) dzieci wracają do szkoły i parki świecą pustkami, nie potrzeba robić żadnych rezerwacji, odwiedzające je grupy szkolne nie są jeszcze zorganizowane, a co najważniejsze, liczba latających insektów drastycznie spada i w rezultacie można spokojnie spocząć przy ognisku bez przymusu używania środków anty-komarowych.

Po paru godzinach jazdy przybyliśmy do parku, zarejestrowaliśmy się w głównym biurze i dopłynęliśmy do najlepszego biwaku w parku w Ukrytej Zatoczce (Hidden Cove), nr 506. Miejsce było wolne (jego poprzedni mieszkańcy musieli opuścić go tego samego dnia). Posiadało ono dwie drewniane podwyższone platformy na namioty; postanowiliśmy rozbić namiot na platformie znajdującej się bliżej wyniosłej skały, a pozostałą używaliśmy na rozmieszczenie naszych rzeczy i na wykonywanie codziennych ćwiczeń fizycznych. Pierwsza noc była dość zimna, temperatura spadła do +5C—kolosalna różnica w porównaniu do ostatniego tygodnia, gdy noce były przynajmniej o 10C cieplejsze! Cóż, nadciągała jesień… I niestety, sprawdza się powiedzenie, że po długim weekendzie ‘Labour Day’ kończy się lato. Niemniej jednak 3 śpiwory doskonale zabezpieczały nas od chłodu.
Nasze miejsce biwakowe w parku Charleston Lake-znajdowało
się koło ogromnej skały, w zatoczce chroniącej nas od wiatru

Piątek okazał się pięknym, słonecznym dniem i wybraliśmy się na krótki spacer. Zaraz koło naszego miejsca przechodził szlak pieszy ‘Tallow Rock Bay East Trail’. Poszliśmy nim do mostu znajdującego się na przesmyku pomiędzy jeziorem Charleson Lake i Slim Bay (most ten został zamknięty w 2014 r., zresztą już wtedy zwróciliśmy uwagę, że nie wyglądał najsolidniej). Szlak prowadził przez ciekawe formacje skalne i stosunkowo stary las—cóż, praktycznie wszystkie drzewa w Ontario były wykarczowane w XIX w. i na początku XX wieku, zatem trudno się spodziewać kilkusetletnich drzew (które jednak się zdarzają tu i tam). Były to niezmiernie urocze zakątki. Przeszliśmy przez pomost i Catherine poszła szukać miejsca biwakowego „Bob’s Cove”, ale ujrzawszy biwakowiczów, wycofała się, nie chcąc naruszać ich prywatności i powróciliśmy na nasze miejsce.

Nasze trasy pływania na kanu w parku Charleston Lake

W nocy długo słuchaliśmy mistycznych i pamiętnych serenad w wykonaniu nur lodowiec (‘Northern Loons’). Wydają one różne odgłosy, z których najbardziej znane są przeciągłe, tzw. skarga, wydawane wieczorem i nocą i słyszalne z odległości nawet kilku kilometrów oraz tremolo, chichot, seria powtarzających się po sobie głosów z dużą szybkością. Słuchanie tych niezwykłych odgłosów jest tak niezapomnianym przeżyciem, że warto chociażby z tego powodu biwakować nad jeziorem. Wizerunek nura znajduje się na kanadyjskich monetach jednodolarowych, zwanych od jego angielskiej nazwy Loonie.

Koleby skalne w parku Charleston Provincial Park
Następnego dnia (sobota) popłynęliśmy do naszego samochodu (jako że prognoza pogody przewidywała w 60% możliwość deszczu) i przejechaliśmy się po miejscach biwakowych w parku. Oczywiście, wybraliśmy się też do znanych skalnych koleb (‘Rock Shelters’).

Koleby te, uformowane przez nawisy ogromnej skały, znajdują się około 30 metrów od jeziora, na wzgórzu 16 metrów ponad jeziorem. Sama skała nie jest homogeniczna, ale składa się z głazów o średnicy do 25 cm, wtopionych w formacje wapienne. Poprzez lata części nawisowej skały oderwały się i upadły, zatem podłoże jest pokryte rumowiskiem skalnym. Chronione od żywiołów, miejsce to dawałoby idealne schronienie dla okolicznych podróżników.

Koleby skalne
Jedną z najbardziej ciekawych rzeczy na tym miejscu było duże wgłębienie o wymiarach pół metra na metr i głębokie na 30 cm. Owe wgłębienie nie zawierało żadnych przedmiotów kultury materialnej, ale za to było wypełnione kamieniami i bardzo ciemnym piaskiem. Znajdowało się koło znacznego miejsca na ognisko i być może niegdyś było wyłożone wodoszczelnym materiałem (np. korą brzozową i smołą) i używane do podgrzewania wody za pomocą zanurzania w niej rozgrzanych w ognisku kamieni.

Szlak pieszy przechodzi koło koleb
Prace wykopaliskowe dokonane w maju 1967 r. wskazały, że istniały przynajmniej dwa krótkie okresy, w których koleby były zamieszkałe. Podczas pierwszego okresu koleby były używane jako miejsca tymczasowego obozowania lokalnych wędrowników w okresie „Late Middle Woodland” (około 500 A.D.), którzy pozostawili wyroby garncarskie i narzędzie z kości. Druga fala podróżników pozostawiła po sobie naboje do muszkietów, krzemienie i klamerkę, zatem musieli przybyć tam już w okresie, gdy nawiązano kontakt z białymi przybyszami z Europy. Żadna z tych dwóch grup nie używała jednak tych schronień zbyt długo, bowiem nie pozostawiła po sobie zbyt wielu śladów [Informacje z publikacji L. Gordon’ pt. „Koleby na Jeziorze Charleston” z 1967 r.].

Krajobraz wokoło tych skalnych schronień był wręcz magiczny—dookoła leżały powalone drzewa, kamienie, skały oraz niezwykle kolorowe grzyby, ogromne paprocie i przepiękne mchy. Staraliśmy się wyobrazić ludzi, którzy zamieszkiwali w tych kolebach półtora tysiąca lat temu…
Most w miasteczku Lyndhurst

Następnie złożyliśmy wizytę w niedaleko położonym mieście Lyndhurst, gdzie znajdował się piękny, kamienny most. Tu właśnie w sklepiku o nazwie „Groceteria” byliśmy na lodach i spędziliśmy trochę czasu w sklepie z antykami/starociami. Dla Catherine była to podróż wspomnień w czasie. Koło miasteczka mieścił się w przyczepie samochodowej sezonowy sklepik „Petras” (którego właścicielką była Niemka) i gdzie zakupiliśmy niezwykle smaczne pomidory ‘beefsteak’.
Miasteczko Delta i stary kamienny budynek młyna z 1810 r.

Pojechaliśmy też do miasteczka Delta, gdzie w oczy rzucał się stary kamienny budynek młyna z 1810 r., który miałem okazję w środku zwiedzić w 2004 r. Były wtedy plany, aby młyn uruchomić i nawet wypiekać dla turystów chleb ze zmielonej w nim mąki, ale ponieważ był zamknięty, nie przypuszczam, aby ten pomysł wcielono w życie. Pamiętam, jak przewodnik pokazywał mi drewniane kanały, po których zsuwano zboże i mąkę—mówił, że gdy rano przychodził młynarz i je otwierał, od razu podstawiał worek, bo wypadało z nich po kilka… szczurów: gdy w nocy buszowały w młynie w poszukiwaniu jedzenia, często wpadały do nich, a ponieważ było tak niesamowicie wypolerowane i wyślizgane przez zboże, szczury nie były w stanie wydostać się z nich.

Również trafiliśmy na doroczne zgromadzenia klubu „Old Bastards Vintage Motorcycle Club” (miłośników starych motycykli), corocznie spotykających się we wrześniu w Delta. Sklep monopolowy LCBO był najbardziej popularnym miejscem w mieście, a na drugim miejscu była stacja benzynowa i mały supermarket. Z zaciekawieniem oglądaliśmy stare budynki (wiele z nich było pustych i wisiały wywieszki ‘do wynajęcia’) i wysłużony most. Miasteczko na pewno nie przeżywało rozkwitu.

Również udaliśmy się do miasteczka o nazwie Ateny (Athens), które miało niezmiernie ciekawe malowidła ścienne. Przypadkowo byłem w Atenach w 2004 r. dokładnie podczas Olimpiady Letniej w… Atenach! Ta wizyta pozwoliła mi się chwalić, iż w czasie Ateńskich Letnich Igrzysk Olimpijskich byłem w Atenach!

Powróciliśmy do parku, wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy do naszego miejsca. Przepłynięcie przez otwarte wody jeziora okazało się dość uciążliwe z powodu silnego wiatru i musieliśmy ciągle uważać, aby kanu było odpowiednio ustawione do fal—mimo wszystko parę razy dobrze nas bujało i woda dostała się do środka.

Na jeziorze Charleston Lake. Niedawno część tej ogromnej skały musiała się wyłamać i wpaść
do wody-nadal są widoczne korzenie drzew (które zapewne przyczyniły się do tego wydarzenia).
Kilkakrotnie pływaliśmy na jeziorze Charleston Lake, jak też dopłynęliśmy do pozostałych (pustych już) miejsc biwakowych. Niektóre były zbyt ciemne; miejsce najbliżej naszego (Bob’s Cove), składające się z 3 indywidualnych miejsc, było niezłe, natomiast miejsce najbliżej parkingu (składające się z 2 miejsc) nie było najlepsze i wymagało wspinania się pod górę.

Pływanie na jeziorze Charleston Lake o zachodzie słońca było cudowne!
Pewnego dnia pracownik parku przypłynął łodzią do naszego miejsca i przyjemnie sobie z nim porozmawialiśmy o parku, ogólnie o zajęciach związanych z parkiem i o muszelkach ‘zebra mussles’ (Racicznica Zmienna), które były wszechobecne w jeziorach. Na koniec pozostawił nam 2 worki z drzewem na ognisko, w razie gdyby się skończyło przywiezione przez nas drzewo (nie potrzebowaliśmy go, nasze drzewo wystarczyło).

Widzieliśmy dużo roślin Poison Ivy (Trujący Bluszcz), jak też Hickory Nuts (Orzesznik), którego orzeszki są jadalne, ale jest bardzo ciężko wydłubać z nich miąższ. Od czasu do czasu widzieliśmy majestatyczne Blue Herons (Czaple Modre) i oczywiście, dużo nurów, których odgłosy są integralną częścią wakacji nad jeziorami. Pogoda było dobra-jednakże raz w nocy mieliśmy dość sporą burzę i rzęsisty deszcz.

Jedenastego września 2013 r. opuściliśmy park i zaczęliśmy drugą część naszej wyprawy.

Nasze miejsce biwakowe w parku Ivy Lea, zaraz koło granicznego mostu Tysiąca Wysp
Pojechaliśmy w kierunku Międzynarodowego Mostu Tysiąca Wysp, łączącego Kanadę i USA i unoszącego się ponad rzeką Św. Wawrzyńca (Saint Lawrence River). W 1938 r. prezydent USA Franklin D. Roosevelt i premier Kanady Mackenzie King oficjalnie dokonali otwarcia mostów (składa się on z 5 części). Konstrukcja mostu wyniosła wówczas ponad 3 miliony dolarów i obecnie każdego roku przekracza go ponad 2 miliony samochodów. Nie zabraliśmy ze sobą paszportów i nie mogliśmy pojechać mostem na stronę amerykańską—jednak zatrzymaliśmy się na jednej z wysepek znajdujących się jeszcze na terytorium Kanady, przez którą przechodzi most (Hill Island) i odwiedziliśmy unikalny sklep z pamiątkami, w którym było dużo różnych wypchanych głów zwierząt z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Następnie udaliśmy się do parku Ivy Lea St. Lawrence Waterway Park, w którym zamierzaliśmy zatrzymać się przynajmniej na jedną noc. Było bardzo gorąco, prawie +30C i jeżdżąc po parku, szybko staraliśmy się znaleźć dobre miejsce. Kilka miejsc położonych na brzegach rzeki było wolnych i wybraliśmy nr 103, z którego rozciągał się widok na rzekę, Most Tysiąca Wysp oraz przepływające statki, niektóre z nich pełne turystów. Szybko pojechaliśmy do miasteczka na zakupy i jeszcze szybciej powróciliśmy do parku, gdzie zwodowaliśmy kanu na rzekę. Popłynęliśmy na zachód (pod prąd) na rzece Św. Wawrzyńca ku miasteczku Ganagoque. Rzeka obfitowała w wiry i w niektórych miejscach były silne prądy, ale nie stanowiły one żadnego problemu dla kanu, bo trzymaliśmy się blisko brzegu. Przepłynęliśmy koło przepięknego żaglowca ‘Mist of Avalon’ (który również posiada swoją witrynę internetową, www.mistofavalon.ca), a powróciwszy już do domu, znalazłem na YouTube wideo pokazujące ten wspaniały jacht. Na rzece było sporo wysepek (z domkami letniskowymi); na jednej z nich była statua Maryi Dziewicy, a wyspa nazywała się Wyspą Dziewicy.
Przepiękny jacht Mist of Avalon na rzece Św. Wawrzyńca

Prognoza pogody zapowiadała pogorszenie się pogody i rzeczywiście, niebo wyglądało co najmniej ‘podejrzanie’. Popłynęliśmy z powrotem i zostawiliśmy kanu przycumowane do parkowego doku w małej zatoce, a następnie poszliśmy do stosunkowo niedaleko znajdującego się naszego miejsca, rozbiliśmy namiot i godzinę później siedzieliśmy dookoła ogniska, spoglądając na oświetlony most Tysiąca Wysp i przejeżdżające po nim ciężarówki, których przejazd wywoływał głośny, grzechoczący dźwięk.

Zatoka, w której pozostawiliśmy kanu, miała charakterystyczną nazwę „Smugglers Cove” (Zatoczka Przemytników) — niewątpliwie pochodziła z czasów Prohibicji: gdy w 1920 r. Stany Zjednoczone wprowadziły Prohibicję i gdy w 1926 r. zniesiono ją w Ontario, zaczął się na ogromną skalę przemyt napojów alkoholowych pomiędzy Kanadą i USA, szczególnie na odcinku rzeki Św. Wawrzyńca do jeziora Ontario. Biorąc pod uwagę setki mil niestrzeżonej granicy oraz niezliczone zatoczki, przesmyki, odnogi i wysepki, kraina Tysiąca Wysp stała się istnym rajem dla szmuglerów, składających się z lokalnych mieszkańców. Ich gruntowne obeznanie się z okolicą i świetne opanowanie arkan nawigacji rzecznej spowodowało, iż przodowali w tym nielegalnym, acz intratnym fachu.


Prof. Tadeusz Pasek, zdjęcie z 2008 r. Biwakowaliśmy w lipcu 2001 r. w parku Ivy Lea.

Urodzony 21 września 1925 w Poznaniu, zm. 22 marca 2011 w Toronto – polski jogin, 
terapeuta, naukowiec, jeden z pierwszych popularyzatorów i nauczycieli jogi 
w powojennej Polsce. Absolwent Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, 
Bihar School of Yoga w Munger (w stanie Bihar w Indiach), doktorant AWF 
w Warszawie, pracownik Kliniki Psychiatrycznej Akademii Medycznej 
w Poznaniu i Uniwersytetu Toronto w Kanadzie. Twórca programów leczenia 
nerwic za pomocą jogi i współorganizator kursów instruktorskich pierwszego
 stopnia dla instruktorów jogi w Polsce. Prowadził prace badawcze w zakresie 
medycyny psychosomatycznej i psychokinezyterapii. Od 1981 roku mieszkał 
w Toronto w Kanadzie.

Ukończył Akademię Ekonomiczną w Poznaniu z tytułem magistra ekonomii. 
W latach 1968−1972 odbył studia doktoranckie w AWF Warszawa pod kierunkiem 
prof. Dr n.med. Wiesława Romanowskiego, w czasie których przebywał też 
w Indiach (przechodząc roczny kurs w Bihar School of Yoga, Mungyr), 
zapoznając się z systemami zdrowotnymi jogi, a szczególnie z bezruchowymi 
pozycjami hathajogi (asanami) i ćwiczeniami oddechowymi (pranajamami). 
Był uczniem sławnego współczesnego jogina Swamiego Śiwanady z Rishikesh 
w Indiach, z którym utrzymywał korespondencję.

Wyjechał z Polski w 1981 roku, by podjąć pracę naukową na 
Uniwersytecie Toronto w Kanadzie. Zmarł 22 marca 2011 roku w Toronto.


Chciałbym obecnie cofnąć się 12 lat wstecz. W czerwcu i lipcu 2001 r. wybrałem się wraz ze znajomym, Tadeuszem Paskiem do USA. Z Toronto dotarliśmy do gór Catskill Mountains, następnie do Milford w stanie Connecticut, odwiedzając przy okazji miasto Nowy York (a jakże, byliśmy na dachu/platformie obserwacyjnej na szczycie budynku World Trade Center, który za niecałe 3 miesiące został zburzony), a potem przejechaliśmy przez Saratogę, Lake Placid i wróciliśmy do Kanady przez Most Tysiąca Wysp. Zanim przekroczyliśmy granicę, zamierzaliśmy zatrzymać się na noc w amerykańskim parku Wellesley Island State Park położonym na wyspie—wjechaliśmy do niego i powiedziano nam, iż jeszcze powinniśmy znaleźć parę wolnych miejsc na namiot. Okazało się, że park był w 99.9% wypełniony ogromnymi samochodami turystycznymi, przyczepami kempingowymi i podobnymi wehikułami, które stały zaparkowane koło siebie jak sardynki w puszce. Jedyne miejsce biwakowe na rozbicie namiotu (bardzo malutkie zresztą) jakie udało się nam znaleźć w tym modernistycznym getcie znajdowało się pomiędzy dwoma przeogromnymi przyczepami kempingowymi (a raczej domkami na kółkach)… Dokumentnie zero prywatności i jakiejkolwiek przyjemności! Bezzwłocznie udaliśmy się do Kanady i spędziliśmy kilka nocy właśnie w parku Ivy Lea na miejscu nr 121, prawie pod mostem—do dzisiaj pamiętam hałas powodowany przez przejeżdżające mostem ciężarówki, jak też burzliwe celebracje amerykańskiego Święta Niepodległości 4 lipca, odbywające się po drugiej stronie granicy (tzn. w tym parku ‘samochodowym’ w USA).
Tadeusz Pasek

Nota bene, prof. Tadeusz Pasek był znanym popularyzatorem jogi w Polsce. Po ponad rocznym pobycie w Indiach w latach sześćdziesiątych XX w., w trakcie którego poznawał tajniki jogi i ją trenował pod kierunkiem doświadczonych hinduskich joginów, powrócił do Polski, gdzie zaczął popularyzować ćwiczenia jogi oraz jej duchowe, mentalne i fizyczne zalety. Również napisał książkę o jodze i liczne artykuły na tematy związane z jogą i ogólnie z relaksacją. Tadeusz Pasek zmarł w 2011 r. w Copernicus Lodge w Toronto w wieku 85½ lat.
Koło Międzynarodowego Mostu Tysiąca Wysp

Tej nocy przeszła nad parkiem silna burza, która właściwie dopiero skończyła się o godzinie10 nad ranem. Gdy obudziliśmy się, postanowiliśmy spędzić jeszcze jedną noc w parku. Po śniadaniu pojechaliśmy na wschód, w stronę miasta Brockville. Bez przerwy mijaliśmy różnolite historyczne miejsca i byliśmy oczarowani architekturą mijanych miasteczek; postanowiliśmy powrócić tutaj w przyszłości i spędzić więcej czasu na ich zwiedzenie, a szczególnie tych związanych z wojną 1812 r. (pomiędzy Kanadą i USA). Zatrzymaliśmy się w Mallorytown Landing i wdepnęliśmy na lunch do restauracji Trattatoria, porozmawialiśmy też z jej intrygującym właścicielem, Dale, który poprzednio pracował w kasynie i w hotelu Constellation Hotel w Toronto. Jechaliśmy potem ‘aleją’ Long Sault Parkway, w pewnym momencie stała się ona groblą (causeway), łączącą kilka wysepek. Każda z nich była częścią parku St. Lawrence Park i można było na nich biwakować, ale nie zatrzymaliśmy się, ponieważ na niebie kłębiły się czarne chmury i obawialiśmy się, że może nie tylko zacząć się burza, ale nawet i trąba powietrzna. W drodze powrotnej padało, ale gdy dojechaliśmy do biwaku w parku, deszcz ustał i nawet okazało się, że w parku w ogóle nie padało. Tak więc rozpaliliśmy ognisko i mieliśmy parę steków z grilla.

Na kanu na rzecze Św. Wawrzyńca, koło mostu Tysiąca Wysp

Następnego dnia, 13 września 2013 r., rano się obudziliśmy, spakowaliśmy, włożyliśmy kanu na samochód i wyruszyliśmy do Toronto.

Przejeżdżaliśmy przez Kingston, niezmiernie historyczne miasto: w 1673 r. pojawił się tam pierwszy punk wymiany handlowej (Trading Post), zwany Fort Frontenac, a w 1841 r. Kingston był pierwszą stolicą Prowincji Kanady. Było to rzeczywiście piękne miasto, posiadające stare budynki, znany uniwersytet (Queen’s University), szkołę wojskową (Royal Military College of Canada) i bazę wojskową (CFB Kingston). Gdy opuściliśmy miasto, zobaczyliśmy drogę prowadzącą do więzienia Millhaven Penitentiary, jednego z najbardziej znanych więzień o zaostrzonym rygorze, w którym przebywa wiele (nie)sławnych więźniów—i pomimo wyblakłych ostrzegających tablic, Catherine postanowiła wjechać na jego teren. Z daleka zobaczyliśmy podwójne lub potrójne ogrodzenia i budynki więzienne. Zatrzymaliśmy się na parkingu i zaczęliśmy rozmawiać z przechodzącym młodym strażnikiem. Oznajmił, że w ogóle nie powinniśmy się w tym miejscu znajdować i jeżeli nie opuścimy natychmiast tego miejsca, nasz samochód może być zrewidowany, a nawet skonfiskowany (pewnie wraz z kanu). Dodał, że jeżeli chcemy zobaczyć więzienie, potrzebujemy mieć specjalną przepustkę od władz więziennych… lub popełnić poważne przestępstwo kryminalne (aczkolwiek tej ostatnie opcji nie postulował). Wzięliśmy pod uwagę jego poradę i szybko znaleźliśmy się na głównej drodze.

Sprzedaż warzyw i owoców prosto od farmera
Jechaliśmy w kierunku powiatu Prince Edward County, położonego na pokaźnym przylądku, chociaż lokalni ludzie często mówili, iż była to wyspa. Powiat nazwany został na cześć księcia Edwarda Augustus, Księcia Kentu (syna króla Jerzego III). Po Rewolucji Amerykańskiej, korona brytyjska przyznała bezpłatne działki Lojalistom, którzy opuścili Stany Zjednoczony, tracąc pozostawione tam swoje mienie, i przenieśli się do Ontario, aby od nowa rozpocząć życie. W pewnym momencie droga Loyalist Parkway, po której jechaliśmy, skończyła się i musieliśmy użyć promu, Glenora Ferry. Prom jest bezpłatny, szybki i często kursuje; po niecałych 10 minutach byliśmy na drugim brzegu. Po niedługim czasie dotarliśmy do miasta Picton. Zaparkowaliśmy na głównej ulicy i przeszliśmy się po niej, wstępując do kilku sklepików i muzeum morskiego. Byłem zdumiony widokiem setek książek poświęconych tematyce morskiej, znajdujących się w muzeum—niewątpliwie można byłoby napisać wiele prac naukowych na te tematy bez opuszczania gmachu!
Konik i kucyk farmera, niezmiernie łase na kolby kukurydzy

Również udaliśmy się do parku Sandbanks Provincial Park i pojeździliśmy po głównie pustych miejscach biwakowych. W tym parku zatrzymaliśmy się w 2008 r. i Catherine uwielbiała go, ale z powodu nadal niepewnej pogody zdecydowaliśmy się kontynuować podróż do Toronto. Również obejrzeliśmy ciekawy domek znajdujący się w parku—obecnie był własnością parku i można było go wynająć.

Opuściwszy park, zatrzymaliśmy się koło punktu farmerskiego sprzedaży owoców i warzyw. Jego właściciel wraz z synem właśnie powrócili z pola ze świeżo zebraną kukurydzą. Z pochodzenia Holender, był on całkiem rozmownym człowiekiem. Na przyległym ogrodzonym polu pasły się koń i kucyk—farmer powiedział, że trzyma je jako zwierzątka domowe. Dał nam parę kolb kukurydzy i oba zwierzaki szybko do nas przybiegły i z zapałem zaczęły jeść z ręki kukurydzę. Również nabyliśmy przepyszne pomidory, cebulę, czosnek i dwie ogromne dynie, idealne jako dekoracje na Halloween.
Ted Maczka, niezmiernie oryginalna postać, zwany 'człowiekiem czosnku' i 'królem czosnku', zdjęcie zrobione w Perth, Ontario w 2004 r. w czasie festiwalu czosnku
Gdy kupowałem czosnek, wspomniałem farmerowi, że dziewięć lat temu spotkałem bardzo ciekawego człowieka, który zajmował się hodowlą czosnku, zawsze brał udział w festiwalach czosnkowych (nawet natknąłem się na jego zdjęcia w broszurach turystycznych) i mieszkał w tych okolicach. Był to Ted Mączka, zwany „królem czosnku” i „człowiekiem czosnku.” Od razu wiedzieli, o kim mówię, a jeden z lokalnych klientów powiedział, że parę dni temu widział Teda Mączkę w supermarkecie! Gdy po raz pierwszy spotkałem Teda Mączkę w 2004 r. w mieście Perth w Ontario podczas dorocznego Festiwalu Czosnku, szybko zorientowałem się, że jest Polakiem, urodzonym w Tarnowie, i kontynuowaliśmy naszą rozmowę po polsku. Dość znacznie utykał na jedną nogę—powiedział mi, że podczas drugiej wojny wraz z rodziną zostali wywiezieni przez Sowietów i pracowali w sowieckim obozie pracy, gdzie złamał nogę i nigdy nie zrosła się ona tak, jak powinna. Do Kanady przyjechał ‘znaną’ trasą, która wiodła przez Persję, Jerozolimę i Londyn.

Ted Maczka, niezmiernie oryginalna postać, zwany 'człowiekiem czosnku' i 'królem czosnku', zdjęcie zrobione w Perth, Ontario w 2004 r. w czasie festiwalu czosnku
Cóż, setki tysięcy Polaków doznało podobnych przejść na ‘nieludzkiej ziemi’. Według historyków, liczba Polaków deportowanych do sowieckich obozów pracy przymusowej po podstępnej inwazji sowieckiej na Polskę 17 września 1939 r. wynosi od 566,000 zweryfikowanych ofiar do całkowitej liczby 934,000 ofiar—i przynajmniej 10% z nich zmarło z głodu, zimna, chorób i wyczerpania spowodowanego ponadludzką pracą fizyczną i zepchnięciem na margines sowieckiego społeczeństwa.

Pan Mączka prowadził eksperymentalną farmę hodowli czosnku, sprzedawał go i zawsze chętnie udzielał porad dotyczących różnorakich aspektów hodowli, użycia i zalet tej rośliny. Ciągłe wychwalał benefity czosnku (na przykład opowiadał, że w czasie wojny czosnek był przykładany do ran, bo nie było innych lekarstw, i działał jak antybiotyk—z pewnością sam go stosował w czasie makabrycznego pobytu na nieludzkiej ziemi w Związku Sowieckim) i był zagorzałym przeciwnikiem popularnego i taniego czosnku sprowadzanego z Chin („dlaczego masz kupować to gówno”, powiedział mi, „gdy można kupić zdrowy czosnek hodowany w Ontario?”). Miał ze sobą bardzo dużo wycinków z gazet, w których pisano o nim—był on całkiem znaną osobą w ‘kręgach czosnkowych’. Nigdy nie zapomnę jednego z artykułów, opublikowanego w „The Brantford Expositor” w dniu 1 września 1990 r pt. „Mądrości człowieka czosnku”. Redaktor K. J. Strachan miał okazję tego dnia spotkać się z dwoma osobami: z Davidem Peterson, premierem prowincji Ontario, i wysłuchania jego przemówień, oraz z Tedem Mączką, „Człowiekiem Czosnku z Rybiego Jeziora” (‘Fish Lake Garlic Man’, bo taki właśnie tytuł widniał na jego wizytówce). Ted Mączka długo zabawiał go rozmaitymi historiami dotyczącymi różnorakich aspektów hodowli i właściwości czosnku oraz dzielił się z nim swoimi niejednokrotnie nieszablonowymi poglądami. Ten dość długi artykuł dziennikarz zakończył następującym ustępem:

„Wtorek okazał się wspaniałym dniem. Zasób posiadanej przez mnie wiedzy był znacznie większy po powrocie do domu niż przed pójściem do pracy, co jest jedną z przyjemności pracowania dla prasy. Miałem nieoczekiwaną okazję posłuchać przemówień premiera Ontario oraz opowieści Człowieka Czosnku z Rybiego Jeziora. I dowiedziałem się czegoś wartościowego—od jednego z nich.”

Nie wydaje mi się, aby autor miał na myśli premiera Ontario! Ted Mączka zmarł w styczniu 2014 r., w wieku 85 (lub 87) lat.

Jako że już było ciemno, wjechaliśmy na autostradę nr 401 i po paru godzinach dojechaliśmy po północy do Toronto, zmęczeni, ale pełni wspaniałych przeżyć!




środa, 23 lipca 2014

RZEKA FRANCUSKA (FRENCH RIVER)—NA KANU NA ZATOCE WOLSELEY BAY I BIWAKOWANIE NA WYSPIE BUMERANGU, SIERPIEŃ 2013 ROKU



Trasa w/g GPS
I znowu przybywamy na Rzekę Francuską (French River)! W tym miejscu byliśmy w 2011 r., dwa lata temu, ale ponieważ codziennie wiał niezmiernie silny wiatr, prawie że nie byliśmy w stanie nigdzie popłynąć na kanu—nawet krótka przejażdżka do pobliskiej wyspy okazywała się istną udręką. Mieliśmy zatem nadzieję tym razem zrekompensować stracone wówczas dni.

Zamierzaliśmy wodować kanu z ośrodka Wolseley Lodge, ale skręciliśmy w niewłaściwą stronę i dojechaliśmy do ośrodka Pine Cove Lodge. Niestety, nie posiadał on rampy i musielibyśmy przenosić nasze rzeczy do brzegu, jak też do tego zapłacić za ten ‘przywilej’ opłatę za wodowanie w wysokości $7.00 oraz $8.00 dziennie za zaparkowanie samochodu na oddalonym od ośrodka parkingu. Szybko więc zawróciliśmy i udaliśmy się do ośrodka Wolseley Lodge.
Rozbijanie namiotu

Wodowanie było bezpłatne i parking kosztował nas jedynie $2.00 dziennie—o wiele taniej, jak też mogliśmy praktycznie wjechać samochodem do wody—a parking znajdował się tuż przy rampie i ośrodku. Właścicielka powiedziała nam, że będzie miała samochód na oku, w co Catherine mocno wierzyła, jako że właścicielka była Niemką—być może dlatego, że nazwisko Catherine też jest niemieckie.

Na naszym cudownym miejscu!
Po godzinie wiosłowania—i usłyszeniu kilku kąśliwych uwag od mijających nas wodniaków na temat ogromnej ilości rzeczy, jakie wypełniały nasze kanu (do których już zdążyliśmy przywyknąć), dotarliśmy do naszego uroczego miejsca biwakowego—i na szczęście było wolne! Ponieważ w 2011 r. biwakowaliśmy na tym właśnie miejscu, zdawaliśmy sobie świetnie sprawę, że było to jedno z najbardziej idealnych miejsc biwakowych w okolicy. I nie zmieniło się specjalnie przez ostatnie dwa lata. Prymitywnie sklecony stół okazał się całkiem wygodny; dookoła walało się kilka białych kości, prawdopodobnie należących do poprzednich biwakowiczów na tym miejscu, którzy zapewne mieli niefortunne spotkanie z głodnym, czarnym niedźwiedziem… OK, oczywiście żartuję… kości były jelenie lub łosiowe i starannie położone na skale. Miejsce było niezmiernie przestronne, można byłoby na nim rozbić wiele namiotów, posiadało też dwie ‘thunder boxes’ (tzn. nieobudowane wychodki) oraz można było z niego delektować się pięknymi zachodami słońca. W nocy dookoła panowała cisza, jedynie od czasu do czasu pojawiła się łódź z wędkarzami, którzy starali się usilnie, acz głównie bezowocnie, coś złowić. Ponieważ kształt wyspy przypominał bumerang, nazwałem ją Wyspą Bumerangu.
Widok z naszego miejsca

Była pełnia księżyca (niebieski księżyc) i wieczorem wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu, aby odwiedzić parę innych wysp, na których znajdowało się kilka miejsc biwakowych—wszystkie z nich były wolne. Niebawem wzszedł księżyc i rzeczywiście, był bardzo jasny, okrągły i żółto-złoty. Wiosłując, również ciągnąłem za sobą wędkę i wreszcie złowiłem 63 cm szczupaka. Niestety, ale według przepisów wędkarskich, musiał być wypuszczony z powrotem do wody; będąc dobrym i przestrzegającym prawa obywatelem kanadyjskim, wypuściłem go, aczkolwiek z ciężkim sercem. Żegnaj, nasza kolacjo!
Poranna wycieczka w kanale North Channel do Cedar Rapids

Nie tylko wieczorne przejażdżki są relaksujące—również te ranne są pełne uroku. Toteż obudziwszy się z samego rana, wsiedliśmy do kanu i wyruszyliśmy na kilkugodzinną wycieczkę po otaczających nas rozlewiskach. Siedząc na skale na naszym miejscu, popijając czerwone wino i rozkoszując się zachodami słońca, mogliśmy patrzeć na Północny Kanał (North Channel) i rosnącą na brzegu wysoką sosnę o charakterystycznym kształcie. Udaliśmy się właśnie w tamtym kierunku. Księżyc nadal był widoczny na nieboskłonie, wszystko było ciche i uśpione i nie widzieliśmy żadnych motorówek na rzece. Na północnym brzegu Kanału był rozbity mały namiot. Jego mieszkańcy zapewne głęboko spali, ale ich piesek cichutko pobiegł do brzegu, aby nam się lepiej przyjrzeć. Płynęliśmy naprzód i wreszcie dotarliśmy to tej sosny widocznej z naszego miejsca. Po drugiej stronie kanału był domek letniskowy, w miejscu, gdzie przebiegała granica parku. Uwielbialiśmy wiosłować pomiędzy skałami i nawet wyszliśmy na brzeg, gdzie znajdowało się zrobione z kamieni miejsce na ognisko i solidny stół: zapewne ktoś (lub kilka osób) często bywał w tym miejscu.
North Channel-z naszego miejsca biwakowego widzieliśmy
tą wysoką sosnę

W końcu dopłynęliśmy do Cedar Rapids (Bystrzyn Cedrowych). Szacując po liniach wodnych, pozostawionych na drzewach i skałach, poziom wody był całkiem niski. Przywiązaliśmy kanu do drzewa i ucięliśmy sobie krótką drzemkę, będąc kołysany do snu przez rwącą przez bystrzyny wodę.

Droga powrotna zajęła nam przynajmniej 2 godziny. Również wybraliśmy się na inne krótkie wypady. Raz popłynęliśmy do Five Mile Rapids (Bystrzyn Pięciu Mil), znajdujących się vis-a-vis ośrodka Crane’s Lochaven Wilderness Lodge. Po przeniesieniu kanu przez płytki i skalisty odcinek rzeki, mogliśmy jakiś czas powiosłować, lecz wkrótce natrafiliśmy na następną przeszkodę, wymagającą tym razem dłuższego portażu—Little Pine Rapids (Bystrzyny Sosenki); oczywiście nawet nie usiłowaliśmy przenosić dalej kanu. Miejsce było niezmiernie malownicze i piękne; przynajmniej godzinę tam spacerowaliśmy.
Zachód słońca na rzece French River

Tego wieczora złapałem nieprzyjemnie wyglądającą catfish (coś w rodzaju suma), ważącą ok. 5-6 kg, którą następnie oprawiłem i usmażyłem na patelni. Była to jedyna ryba w to lato, jaką złapałem i którą zjedliśmy! Mogę dumnie chwalić się, że rzadko przekraczam ustanowione dzienne limity połowów ryb… w ciągu całego roku!
Koło bystrzyn Little Pine Rapids

Jak wspominałem poprzednio, biwakowaliśmy na tym samym miejscu 2 lata temu i rzecz jasna, napisałem o tamtej wyprawie dość spory blog, w którym wychwalałem zalety tego biwaku. Następnego dnia po naszym przybyciu parę metrów od nas przepływało kilka kanu i jedna z kanuistek podpłynęła bliżej naszego miejsca.

            --Czy to jest to słynne miejsce biwakowe numer XXX?
           
            --Dlaczego słynne?—zapytałem.

            --Ono było opisane w bardzo znanym blogu—krzyknęła.

Prawie że zaniemówiłem, słysząc jej odpowiedź i nic już nie odpowiedziałem. A może powinienem poinformować ją, że to właśnie ja byłem autorem tego ‘bardzo znanego’ blogu? Podczas naszego pobytu na tym miejscu, widzieliśmy przynajmniej 3 inne grupy kanuistów, którzy najprawdopodobniej szykowali się na biwakowanie na tym właśni miejscu i niektórzy byli niezmiernie rozczarowani, że już było zajęte. Wynika z tego, że jednak nie tylko ludzie czytają moje blogi, ale nawet kierują się zawartymi w nim rekomendacjami!
Widok z naszego biwaku-zachód słońca

Siedząc jednego wieczoru na skale na biwaku, przez dłuższy czas obserwowaliśmy taniec godowy w wykonaniu dwóch nurów (loon), który zapewne zakończył się pojawieniem się na świecie małego nura.

W niedzielę wcześniej wstaliśmy, spakowaliśmy się i popłynęliśmy do samochodu. Nasz plan przewidywał dojechanie do parku Oastler Lake Provincial Park, znajdującego się 6 km na południe od miasta Parry Sound. Jak tylko włożyliśmy nasze rzeczy do samochodu, a kanu na dach samochodu, rozpętała się burza, biły pioruny i lunęło jak z cebra. Pojechaliśmy do restauracji Hungry Bear Restaurant na drodze nr 65 (na północ od mostu na Rzece Francuskiej) na tradycyjny hamburger z rusztu. Restauracja była pełna ludzi, a do tego nie było ulubionej zupy Catherine. W takim razie pojechaliśmy do prawie-że przyległej restauracji/zajazdu dla kierowców ciężarówek, zamówiliśmy świetną sałatę i porozmawialiśmy jakiś czas z właścicielem.
Koło bystrzyn Little Pine Rapids

Ponieważ Catherine chciała raz jeszcze przejechać się przez rezerwat indiański Shawanaga Indian Reserve, skręciliśmy w boczną drogę i po jakimś czasie inną drogą wyjechaliśmy na główną drogę nr 69.

Do Parry Sound dotarliśmy przed godziną 18:00. Wstąpiliśmy do kilku sklepów, a następnie weszliśmy do ogromnego supermarketu Wal Mart, jedynego pewnie sklepu otwartego po godzinie 18:00. Gdy byliśmy w środku, mogliśmy słyszeć, jak ulewny deszcz bardzo głośno uderzał w metalowy dach sklepu, a co jakiś czas dało się słyszeć (i czuć) niedalekie trzaski piorunów. W pewnym momencie w sklepie zapanowały ciemności (gdy właśnie byliśmy przy kasie i mieliśmy płacić), ale momentalnie wystartował generator i mogliśmy dokończyć zakupy. Niektórzy z klientów kupowali bardzo dużo plandek—jak się okazało, biwakowali w pobliskich parkach (Oastler, Killbear) i ich zapewne tanie namioty już mocno przeciekały.
Na rzece French River

Ciągle padało i nic się nie zapowiadało, aby szybko deszcze się skończył. Rozbijanie namiotu w parku byłoby niezmiernie nieprzyjemne, a może wręcz niemożliwe. Dlatego zdecydowaliśmy pojechać prosto do Toronto, gdzie dotarliśmy po północy. Jako że pogoda była beznadziejna przez następne kilka dni, ta decyzja zapewne uchroniła nas od niezmiernie nieciekawych doświadczeń biwakowych.

Ogólnie wycieczka mocno się udała. I chociaż Catherine zawsze planuje wybierać się do miejsc, w których jeszcze nie byliśmy, ja już dyskretnie planuję naszą następną eskapadę na kolejny odcinek Rzeki Francuskiej!