sobota, 27 września 2014

Camagüey, Cuba: W Hotelu Club Amigo Caracol w Santa Lucia, Wioski Tararaco i La Boca oraz Wycieczka do Miasta Camagüey, 22 listopada-06 grudnia 2013 r.




Widok na nasz ośrodek Club Amigo Caracol; 'Caracol' znaczy 'ślimak' i w takim kształcie były budynki hotelu
Dotychczas nie udało się nam odwiedzić żadnego ośrodka w miasteczku Santa Lucia na północnym wybrzeżu Kuby, a przecież tyle o nich słyszeliśmy. Po paru godzinach spędzonych na Internecie, czytaniu dziesiątek recenzji na stronie www.TripAdvisor.com na temat kilku znajdujących się ośrodków i wymianie kilku e-maili z osobami, które tam regularnie od lat przyjeżdżają, postanowiliśmy pojechać do ośrodka Club Amigo Caracol, który wydawał się przytulny, niedrogi i według rankingu TripAdvisor, było na pierwszym miejscu z 4 ośrodków w Santa Lucia.

Kilka tygodni przed wyjazdem rozmawiałem w biurze z klientką na temat Kuby, nadmieniając, że niebawem się tam wybieram.

            – Gdzie pan jedzie? – zapytała.

            – Do Santa Lucia.

            – Do którego hotelu?

            – Amigo Caracol.

Wydawała się tym niezmiernie zaskoczona.

            – Czy pani zna ten hotel? – zapytałem, sądząc, że może w nim poprzednio była i nie wyniosła zbyt dobrych wrażeń.

            – Mój chłopak pracuje w tym hotelu i w styczniu następnego roku jadę do niego.

Cóż — wielokrotnie to powtarzam — świat jest nadal bardzo mały!

W dniu wyjazdu spotkała się z nami w porcie lotniczym w Toronto i dała mały prezent dla swojego znajomego, który po przylocie mu dostarczyliśmy.
Nasz pokój nr 510 w bloku "500"

Po paru tygodniach, 22 listopada 2013 roku (dokładnie w 50-tą rocznicę zamachu na prezydenta Kennedy’ego) odlecieliśmy z Toronto na dwa tygodnie na słoneczną Kubę. Lot nr 181 liniami kubańskimi przebiegł bez żadnych problemów (są to podobno jedne z najgorszych linii lotniczych i jej notowania, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo znajdują się na samym dole) i po 3 godzinach i 15 minutach lotu wylądowaliśmy w słynnym Varadero. Niektórzy pasażerowie wysiedli, inni wsiedli do samolotu (po wylądowaniu w Camagüey zabierał turystów i powracał do Toronto) jak też nastąpiła wymiana załogi samolotu. O godzinie 18:00 samolot zaczął powoli przesuwać się w kierunku pasa startowego… i nagle się zatrzymał i powrócił z powrotem do punktu wyjściowego. Po kilkunastu minutach zobaczyłem przez okno, jak z samolotu wyciągano nasze bagaże (nawet spostrzegłem moją niebieską walizkę!). Nie mieliśmy pojęcia, jaka była przyczyna tego zamieszania; niektórzy pasażerowie sądzili, że może znaleziono jakiś problem mechaniczny i że wkrótce będziemy poproszeni o opuszczenie samolotu, ale okazało się, że było to coś o wiele bardziej prozaicznego: poprzednia załoga samolotu, która go właśnie opuściła, nie mogła odnaleźć swojego bagażu. Cały ten rozładunek i załadunek trwał prawie godzinę i następnie wystartowaliśmy, a 40 minut później wylądowaliśmy na lotnisku w Camagüey.
 
Przynajmniej 13 kotów czekało przed wejściem do
restauracji
Po szybkim i sprawnym przejściu przez kontrolę emigracyjno-celną, wyszliśmy z lotniska i od razu podszedł do nas przedstawiciel Hola Sun, trzymając w ręku listę z nazwiskami — nasze też się na szczęście na niej znajdowały — i wskazał, do którego autobusu mamy się udać. W międzyczasie pobiegłem do kantorku wymiany walut (znajdującego się zaraz koło wyjścia z lotniska), nie było do niego żadnej kolejki i wymieniłem $500 kanadyjskich, otrzymawszy w zamian 450 convertible peso. Dookoła kręciło się kilku Kubańczyków, sprzedających piwo (jedynie marki Cristal) za 2 peso (lub $2), co było raczej drogo, bo normalnie można było go kupić za połowę ceny.
 
Mój ulubiony kociak
Jazda do ośrodka zajęła półtorej godziny; przed hotelem czekał na nas personel hotelu, nie mogąc się już doczekać, aby chwycić nasze bagaże i zanieść do pokojów — a przy okazji za ten ‘bezinteresowny’ gest otrzymać obfity napiwek! Catherine od razu pobiegła do recepcji, aby wynegocjować najlepszy pokój, a ja zająłem się naszymi bagażami. Piorunem otrzymaliśmy pokój nr 510, nałożono na nadgarstki kolorowe ‘obrączki’ (identyfikowały nas, w jakim mieszkamy ośrodku) i pracownik hotelowy przytaskał nasze 5 bagaży do pokoju, znajdującego się na pierwszym piętrze (otrzymał za to po 1 peso za każdy bagaż). Chociaż było już dość późno, restauracja nadal pozostawała otwarta dla naszej grupy, co było niezmiernie miło widziane, albowiem większość z nas była głodna. W środku restauracji mogliśmy obserwować, jak przybyli turyści gorąco witali się z pracownikami hotelu i kelnerami — wielu z nich przyjeżdża do tego hotelu od wielu lat i czuje się w nim jak u siebie w domu. Po kolacji spotkaliśmy bardzo intrygującego, 88-cio letniego faceta: w czasie Drugiej Wojny Światowej obsługiwał karabin maszynowy, brał udział w Lądowaniu w Normandii 6 czerwca 1944 roku, przeszedł chirurgiczne operacje potrójnego pomostowania aortalno-wieńcowego (triple bypass), posiadał sztuczne kolano, zmagał się z problemami płucnymi z powodu pracy z azbestem — i pomimo tych wszystkich dolegliwości, trzymał się świetnie i większość turystów bardzo dobrze go znała.

            – Jak często przyjeżdża pan na Kubę? — spytałem się go.

            – Do Kanady wpadam jedynie czasem, jak muszę — a tak to przebywam na Kubie.

Parę dni potem zobaczyliśmy go w niedalekiej wiosce, jak pędził na skuterze…
 
Kociaki bardzo zaprzyjaźniły się z Catherine!
Ośrodek składał się z 5 półkolistych sekcji (blocks) i mieszkaliśmy w sekcji nr 500 (jak nam poradzono na TripAdvisor), z której rozciągał się widok na ocean, jak też była wystarczająco daleko od głównej sceny i nie dochodziły do nas tak bardzo odgłosy conocnych spektakli rozrywkowych. A poza tym, w niektórych pokojach i sekcjach (tych lepszych) mogli mieszkać tyko turyści, którzy wykupili wakacje zorganizowane przez kubańską firmę Hola Sun. Nasz pokój, na wyższym poziomie, był bardzo przyjemny. Posiadał ‘living room’ z balkonem z widokiem na ocean (wyposażonym w plastikowe krzesło-fotele), kanapę, fotel, małą lodówkę i stoliczek. Możliwe było na rozcież otworzyć drzwi balkonowe i okna, wychodzące na sekcje 400. W sypialni z dużym, rozsuwanym oknem, znajdowały się dwa podwójne łóżka, telewizor, telefon, sejf i szafa na ubrania. Zdalnie sterowana klimatyzacja działała bez zarzutu. Ponieważ było dość wietrznie, rzadko ją włączaliśmy, preferując spanie przy otwartych oknach. Z powodu wiatru nie było komarów; gdy wiatr ustał, komary zaczęły się pojawiać w pokoju. Również zauważyłem w pokoju mikroskopijnej wielkości mrówki (?), których właściwie się nie dostrzegało — gdy jednak pozostawiłem pusta szklankę, na dnie której było parę kropli coca-coli i rumu, po niedługim czasie dostrzegałem dziesiątki tych insektów. Nie przeszkadzały mi — bardziej byłbym niezadowolony, gdyby hotel zaczął używać środków owadobójczych.
 
Na plaży
W przestronnej łazience była wanna i suszarka do włosów. Końcówka prysznica kiepsko działała, ale dało się wykąpać. Zawsze mieliśmy gorącą wodę. Na dachu najprawdopodobniej znajdowały się ogniwa słoneczne. Lodówka chodziła, ale słabo i ledwie ochładzała nasze napoje — nie posiadała też zamrażalnika. W telewizorze mogliśmy oglądać około 30 stacji, włącznie z torontońską CTV; ponieważ w Kanadzie nie posiadamy i nie oglądamy telewizji, więc jedynie oglądaliśmy przez kilkanaście minut wiadomości, prognozę pogody i ewentualne informacje o nowych wygłupach i błazeństwach intrygującego burmistrza Toronto, Roberta Forda. W czasie naszego pobytu na Kubie nic specjalnego się nie wydarzyło oprócz śmierci Nelsona Mandeli (na pogrzebie Barack Obama i Raul Castro podali sobie ręce, co jednak nie zaowocowało żadnym przełomem w stosunkach amerykańsko-kubańskich).

Zamiast klucza do drzwi, używaliśmy kart magnetycznych i z recepcji otrzymaliśmy dodatkową kartę. Dokładnie po tygodniu karty przestały działać, pomimo że przyjechaliśmy na 2 tygodnie — wyjaśniono nam, że karty są programowane na tydzień i w recepcji je przeprogramowano na następny tydzień.

Kilka razy padało (zazwyczaj krótko), raz pozostawiliśmy drzwi balkonowe i okna otwarte i trochę wody dostało się do środka na podłogę, która stała się NIEZMIERNIE ŚLISKA! Również kafelki podłogowe w łazience, gdy były mokre, stawały się ŚLISKIE, toteż często rozkładaliśmy na niej ręczniki, aby zapobiec poślizgnięciu się. Pokojówka (Marta) sumiennie sprzątała pokój i codziennie zostawialiśmy jej 1 peso, a Catherine przekazała dla jej córki (obchodziła urodziny) eleganckie sukienki swojej córki.


Ośrodek był przyjemny i wszędzie było blisko. Piaszczysta plaża, której szerokość zmieniała się o kilka metrów w zależności od przypływów/odpływów — ostatniego dnia naszego pobytu było niezmiernie wietrznie i gdy po raz ostatni wybraliśmy się z rana na plażę, 2/3 plaży było zalane i zarzucone wodorostami. Codziennie specjalny traktor zgrabiał wodorosty z plaży. Zazwyczaj przychodziliśmy na plażę o godzinie 14:00 i przebywaliśmy na niej do godziny 17:00. Było wietrznie, ale długa rafa koralowa, znajdująca się kilka kilometrów od brzegu, stanowiła niezmiernie efektywną barierę, blokując burzliwe wody oceanu i umożliwiając pływanie w oceanie prawie każdego dnia, bo fale nie stanowiły żadnego problemu czy zagrożenia. W hotelu zatrzymało się około 50 kitesurferów, używających desek surfingowych i latawców (głównie z kanadyjskiej prowincji Quebec) i mieli zabawę na medal! Niektórzy z nich surfowali (za) blisko brzegu, inni parę kilometrów od brzegu koło rafy i ledwie można było ich dostrzec. Ogólnie było płytko, nawet kilkadziesiąt metrów od brzegu. Gdy nurkowałem z rurką, nie udało mi się dostrzec niczego godnego uwagi i dlatego postanowiliśmy później wybrać się na zorganizowaną wycieczkę nurkowania z rurką w okolice rafy koralowej.

Przy słonecznej i upalnej pogodzie często był problem ze znalezieniem wolnych krzeseł plażowych i po prostu leżeliśmy na piasku, co mi nie przeszkadzało. Pierwszego dnia po przyjeździe otrzymaliśmy dwa duże ręczniki hotelowe i używaliśmy je cały czas na plaży. Również przywieźliśmy ze sobą dwa ręczniki z Kanady i kilkakrotnie lokalni Kubańczycy pytali się nas, czy nie moglibyśmy im ich podarować ostatniego dnia pobytu.
 
Enrique i jego oryginalny tatuaż
Po plaży regularnie przechadzali się Kubańczycy, nawiązując kontakty z turystami i próbując sprzedać rzeźby, obrączki, naszyjniki, kapelusze, muszelki, rozgwiazdy, oferując kolacyjki z homarów, przejażdżkę konnymi dorożkami lub też podejmując się znaleźć taksówki dla turystów. Ogólnie nie byli zbyt natrętni, niewątpliwie z racji czuwających na plaży strażników hotelowych. Jeden z nich, George (jego imię było często wymieniane na forach i w recenzjach na stronie TripAdvisor) był całkiem miłym, nieingerencyjnym człowiekiem i spędziliśmy trochę czasu rozmawiając z nim.

            – Hej George, Gina przesyła ci pozdrowienia z Kanady! — krzyknąłem, gdy go zobaczyłem po raz pierwszy.

Wydawał się lekko zaskoczony słysząc to, ale powiedziałem mu, że skontaktowałem się z Giną przez TripAdvisor i wspominała o nim i prosiła, abym go od niej pozdrowił.

Jednak nigdy nie skorzystaliśmy z jego oferty uczty z homarów, ponieważ nie byliśmy specjalnie ją zainteresowani. Catherine nabyła oryginalny naszyjnik od starszego sprzedawcy (Enrique), na którego ramieniu widniał imponujący tatuaż przedstawiający Che Guevara, który od razu sfotografowałem. Catherine również nabyła niedrogą bransoletkę zrobioną z czarnej skały wulkanicznej, którą zapewne przysłała ze sklepu dolarowego z Miami mieszkająca tam jego córka. Jakież więc było jej zdziwienie, gdy otrzymała dużo komplementów na temat tej broszki od jednego z kelnerów — nie były to jedynie czcze słowa, bowiem na drugi dzień poleciał on na plażę i kupił identyczną obrączkę od Enrique. W międzyczasie Catherine również kupiła od Enrique jeszcze jedną obrączkę i podarowała ją kelnerowi, który chętnie ją przyjął. Inny młody sprzedawca oferował ciekawą rzeźbę, ale nigdy więcej go nie widziałem i nie miałem okazji jej kupić. Na plaży było kilka katamaranów i rowerów wodnych, ale ich nie używaliśmy.


Ogrodnicy utrzymywali tereny ośrodka w dobrym stanie i codziennie je grabili i wyrównywali — i każdego dnia rano widzieliśmy wiele jam i otworów w piasku, szczególnie koło krawędzi chodnika. Gdyby to była Kanada, to pomyślałbym, iż były one zrobione przez wiewióreczki ziemne; na Kubie ich role przejęły purpurowe i pomarańczowe kraby (znane jako ‘Halloween Crabs’), bardzo nieśmiałe. Dopiero udało mi się je zobaczyć po paru dniach — pewnie nie tylko widziały jak się zbliżaliśmy (miały pokaźne oczy!), ale też wyczuwały wibracje powodowane przez nasze kroki i szybko wycofywały się do swoich jam.

Kilka razy prosiliśmy ogrodnika, aby przyniósł nam orzechy kokosowe (1 peso) — obierał je maczetą i robił w nich mały otwór, przez który wypijaliśmy wodę kokosową, a następnie jedliśmy niezmiernie smaczny miąższ. Catherine i nasza sąsiadka (Larisa, z Toronto, oryginalnie z Rosji) codziennie się spotykały o 8:00 rano w oczekiwaniu na ogrodnika. Jednego dnia wraz z orzechami kokosowymi przyniósł w butelce miód.
 
Nasi kelnerzy
Do restauracji przylegał sklepik (tienda), gdzie można było nabyć rum, kolę, piwo, kartki pocztowe, papierosy, cygara i drobne pamiątki. Byłem rozczarowany, że sklep nie posiadał mojego ulubionego piwa Bucanero i tylko generyczną kolę, ale stacja benzynowa oddalona o 1.3 km na północ od ośrodka, posiadała to piwo i prawdziwą Coca-Colę (jeden peso za puszkę piwa i 2.70 peso za 2 litry Coca-Coli, ‘hecho en Mexico’, posiadającą trochę inny smak od Coca-Coli sprzedawanych w Kanadzie). Sklepik hotelowy posiadał jako-taki wybór kartek pocztowych, ale drogich (jedno peso każda, podczas gdy te same pocztówki kosztowały w mieście Camagüey i na lotnisku od 0.35 do 0.45 peso). Koło stacji benzynowej (prawie przylegającej do wysokiej wieży przekaźnikowej) znajdowała się poczta. Dwukrotnie wysłaliśmy kilkanaście kartek pocztowych do Kanady, Europy i USA. Gdy żadna z nich nie dotarła do adresata po 5 miesiącach uważałem, że gdzieś się zapodziały na Kubie i nigdy już nie dojdą, ale w maju i czerwcu 2014 r. zaczęły mnie dochodzić wiadomości, że kartki jednak docierają; zamieszkała w USA córka Catherine otrzymała kartkę w lipcu 2014 r. Pomiędzy stacją benzynową a naszym hotelem minęliśmy niezmiernie ciekawy architektonicznie budynek w stylu włoskim. Była to “Clinica Internacional de Santa Lucia”. Siedziała przed nią strażniczka, która pozwoliła nam się powałęsać po jej terenie. Z tego, co mogłem zrozumieć, obiekt był zbudowany przez Włochów i miało się w nim mieścić centrum odnowy biologicznej oraz klinika — widzieliśmy wszędzie wiele tabliczek z napisami (restauracja, pokój konsultacyjny, winda, klinika), ale lecznica nigdy się nie otworzyła i obecnie budynek przerabiano na hotel.

Podczas naszego całego pobytu w ośrodku nie zamówiliśmy więcej niż 5 bezpłatnych drinków alkoholowych w hotelowych barach (wszystko było wliczone w cenę naszych wakacji) — po prostu w ogóle nie chodziliśmy do barów. Generalnie nie lubię takich napoi, zazwyczaj są za słodkie i ich inne składniki o wiele gorzej działają na mój organizm, niż sam alkohol. Po prostu kupiliśmy w sklepie kilka butelek rumu, likieru, soku pomarańczowego, koli i sami robiliśmy takie koktajle. Ponieważ nie przepadam za tego rodzaju silnymi napitkami alkoholowymi, o wiele bardziej delektowałem się kilkoma kieliszkami czerwonego wina do obiadu w restauracji. Jednakże ci, którzy planują korzystać z barów, powinni ze sobą zabrać kubki lub duże, mocne plastikowe szklanki, bo plastikowe kubki barowe są niepokaźne i nietrwałe.
 
Niedaleko stacji benzynowej
Również wybraliśmy się do pobliskiego centrum nurkowania i rozmawiałem z kanadyjskim płetwonurkiem z Toronto (zapewne pochodzenia polskiego). Powiedział, że jeżeli nie posiada się certyfikatu Padi, jest możliwe wzięcie szybkiego kursu za ok. 75 peso i potem nurkować do 10 metrów. Ponieważ nie byłem zbyt zainteresowany nurkowaniem z butlami i nie zamierzałem inwestować czasu i środków finansowych na kursy i drogi sprzęt, być może taka opcja byłaby całkiem dobra do spróbowania nurkowania. A swoją drogą to w roku 1978/79 byłem przez rok członkiem klubu podwodnego „Wanda” i w tym czasie odbyłem dość rozległy kurs nurkowania, a w lato 1979 r. spędziłem bodajże 3 tygodnie na obozie nurkowania na wyspie Szeroki Ostrów na jeziorze Śniardwy. Niemniej jednak w tamtym czasie nurkowanie mnie specjalnie nie zafascynowało: sprzęt był dość podstawowy, woda zimna i mętna i właściwie niczego ciekawego nie można było pod wodą zobaczyć.

Można było wymienić pieniądze w ośrodku (kurs walutowy był trochę gorszy od tego w bankach), ale biuro wymiany walut, Cadeca, znajdowało się też w Centro Commercial Santa Lucia, niedaleko hotelu Caracol. Wymagany był paszport — pokazałem jego kolorową kopię i wystarczyła. Dookoła znajdowało się kilka innych sklepików z napojami, słodyczami, cukierkami, itp.


Drugiego dnia wieczorem poszliśmy na ‘beach party’ i spędziliśmy ok. 15 minut oglądając występy (całkiem dobre wykonanie „Imagine” John’a Lennona), ale poza tym nie byliśmy zainteresowani oglądaniem żadnych występów, animacji czy też graniem w bingo. Niektóre występy były dość głośne i nawet mogliśmy je częściowo słyszeć w naszym pokoju. W pierwszą sobotę po przyjeździe poszliśmy na ‘Białe Party’ na plaży koło Centrum Handlowego przylegającego do naszego ośrodka. Była muzyka, migające światła, wiele lokalnych mieszkańców tańczących w biały strojach i kilka budek sprzedawców pamiątek.
 
Budynek w stylu włoskimi Międzynarodowej Kliniki
Każdy zachwycał się masażystą Davidem i niektórzy codziennie chodzili do niego na masaże. Poszliśmy do sali gimnastycznej, przy której urzędował. Krótko z nim rozmawialiśmy i Catherine kupiła jeden masaż. Powiedziała, że był dobry, ale jednak jej znakomity chiński masażysta z Toronto jest o wiele lepszy, szczególnie w tzw. ‘deep tissue massage’. Z drugiej strony David powiedział, że nie chciał jej robić zbyt mocnego masażu, bo mogłaby być obolała przez kilka dni.

Wszystkie posiłki były serwowane w jednym budynku, jak też była jeszcze druga restauracja, à la carte. W barze plażowym można było poza napojami otrzymać też frytki i hamburgery od 10:00 rano do 17:00 — znajdował się on za sekcją 400. Poszliśmy do niego, zamawiając ‘słynne’ danie składające się ze smażonej ryby i frytek. Ponieważ zaczął tam od niedawna pracować nowy kucharz, to danie nie było dostępne… przynajmniej tak nas poinformował przedstawiciel Hola Sun, Jose, gdy na niego natrafiliśmy w tym barze.
 
Bar koło basenu
Śniadanie podawano pomiędzy godziną 7:30 a 9:30. Zawsze zamawiałem robiony na poczekaniu omlet lub 3 smażone jajka, kawę, sok, jogurt, chleb/bułki z masłem & serem i niezmiernie mi to smakowało! Rano przynosiliśmy też puste plastikowe butelki i prosiliśmy kelnerów o napełnienie ich wodą.

W większości nie chodziliśmy na lunch, ale gdy poszliśmy, bardzo nam smakował. Po zjedzeniu obfitego śniadania nie byliśmy głodni w czasie lunchu, a poza tym zawsze mogliśmy zamówić coś do jedzenia z baru plażowego.

Obiad/kolacja serwowany był od godziny 18:30 do 21:30. Zawsze można było wybrać coś pysznego: wołowinę, smakowitą wieprzowinę, mięciutkie żeberka, kury, wyborne krewetki, przygotowaną na zamówienie pastę i spaghetti, sałaty, ryby… kelner przynosił nam czerwone wino (średnie+) i zimne piwo. Osobiście nie przepadałem za sałatkami, raczej były bezsmakowe i nie było sosu do sałatek (dressing), jedynie oliwa, ocet i drobno pokrajany czosnek, zatem rzadko je konsumowałem (nie nastawiałem się na spożywanie sałat!). Desery były wyśmienite, a w szczególności lody. Kelnerzy byli mili, szybko przynosili piwo, wino i inne napoje, nigdy nie próbowali nam czegokolwiek sprzedać (jak to miało miejsce w innych ośrodkach). Od czasu do czasu mogliśmy z nimi porozmawiać o ich prywatnym życiu i rodzinach i zawsze zostawialiśmy napiwek w wysokości 1 lub 2 peso.

Przed restauracją naliczyliśmy nie mniej, niż 13 kotów, cierpliwie czekających na otrzymanie od turystów jedzenia. Niektóre z nich były oswojone i można było je głaskać, inne dzikie i nie lubiły, jak się je dotyka. Gdy tylko zorientowały się, że mamy dla nich jedzenie, wszystkie posłusznie za nami szły. Kociaki łapały też myszy i dlatego nie widzieliśmy żadnych gryzoni na terenie hotelu. Kelner poprosił nas, aby karmić koty z dala od głównego wejścia, więc Catherine, niczym Flecista vel Szczurołap z Hamlen, prowadziła koty na mniej ludne miejsce na końcu chodnika, gdzie mogliśmy je karmić.

Jak wspominałem, mogliśmy zamówić jeden obiad à la carte (bez wątpienia byłoby możliwe otrzymanie kolejnego) w oddzielnej restauracji na wolnym powietrzu, blisko plaży — trzeba było przedtem zrobić rezerwację z Jennifer, której zazwyczaj puste biurko i krzesło znajdowało się koło lobby hotelowego. Znalezienie jej nie było proste, ale przy pewnej dozie uporczywości, osiągalne. Były dwie tury, o godzinie 19:00 i o 20:15. Udało się nam uczestniczyć w takich ucztach dwukrotnie i obydwie składały się z potraw kubańskiej kuchni (wieprzowina, sałata, tarta, czerwone wino hiszpańskie). Podczas pierwszego posiedzenia w restauracji było bardzo mało ludzi i było bardzo wietrznie. Zaprzyjaźniliśmy się z miłą parą z przylegającego stolika z Elora, Ontario. Okazało się, że dobrze znali miejsca, na które jeździliśmy na kanu i biwak w parku Killarney Park na jeziorze Carlyle Lake. Nasz drugi obiad był zbyt słony. Zawsze kelnerzy byli uważni i uprzejmi. Byliśmy zadowoleni z obydwu obiadów, tym bardziej, że restauracja była na wolnym powietrzu.

Hotel posiadał około 20 rowerów dla gości hotelowych; pierwsza godzina używania była bezpłatna, następne po 1 peso za godzinę (nigdy nikt od nas nie wymagał dodatkowych opłat). Niektóre rowery nie były w zadawalającym stanie technicznym (opony przepuszczające powietrze, luźne, odpadające błotniki, nie dające się podwyższyć siedzenia) i wymagały podstawowych napraw i regularnego utrzymania, lecz jakoś zawsze udawało się nam dostać niezłe rowery i nawet całkiem dobrze mi się na nich jeździło. Codziennie jeździliśmy na rowerach od 1 do 3 godzin, albo na północ, do wioski Tararaco, lub na południe, w kierunku miasta Camagüey. Ponad 1 km na południe od hotelu znajdowała się stacja benzynowa, obok wysokiej wieży przekaźnikowej, gdzie można było napompować opony. Francesca zajmowała się wypożyczaniem rowerów (i skuterów) i zazwyczaj można było ją zastać przy jej biurku przy wejściu do sklepu hotelowego. Nigdy nie wypożyczyliśmy skutera; jednego dnia zacząłem rozmawiać z kanadyjskim turystą i patrząc na jego napisy na koszulce, prawidłowo wywnioskowałem, że był on doświadczonym motocyklistą. Rzeczywiście, powiedział, że ma w Kanadzie ogromny motor Harley Davidson i jeździ na motocyklach od dziesiątek lat — skuter dla niego to prawie dziecięca zabawka. Niemniej jednak poprzedniego roku, gdy jechał skuterem do wioski La Boca, miał wypadek spowodowany przez piaszczystą i pełną kolein drogę i musiał zapłacić za uszkodzenia skutera.
 
Village of Tararaco
Na pobliskich drogach był mały ruch, ale duże, głośne i zanieczyszczające powietrze ciężarówki i traktory, prymitywne dorożki i wozy konne oraz ryksze musiały dzielić tą samą drogę. Jeżdżąc na rowerach, uwielbialiśmy zwiedzać pobliskie wioski i rozmawiać z Kubańczykami. Większość wsi była uboga, ale niektóre domy całkiem stylowe i dobrze wykończone. Byliśmy zaproszeni do kilku z nich i nie spodziewaliśmy się zastać w środku stosunkowo wysoki standard (meble, nowoczesny telewizor, radio, lodówkę). Spotkaliśmy sporo bardzo miłych ludzi i niektórzy z nich dość dobrze mówili po angielsku, chociaż staraliśmy się używać nas niezmiernie ograniczony hiszpański, a Catherine nosiła przy sobie mały słownik i wyszukiwała w razie potrzeby odpowiednich słów.
 
Z Braulio, w jego restauracji  "Organic Restaurant and Gardens"
Braulio, były nauczyciel języka angielskiego, właśnie pracował na budowie swojej nowej organicznej (naturalnej) restauracji w wiosce Tararaco, którą planował otworzyć w drugiej połowie grudnia 2013 r. (21°34'22.05"N and 77° 3'12.47"W), jakieś 2 km od hotelu. Również w tej wiosce stała jego budka (obecnie zamknięta z powodu robót przy restauracji), w której sprzedawał produkty zdrowotne i soki, a na jej ścianach było artystycznie wypisanych wiele informacji na temat zdrowia i dobrego odżywiania się w językach hiszpańskim i angielskim. Odwiedziliśmy go kilka razy i spędziliśmy parę godzin z nim rozmawiając. Był on niezmiernie ciekawym i koleżeńskim człowiekiem, świetnie znającym się na roślinach, ziołach, dobrym odżywianiu i odchudzaniu — powiedział, że wyleczył się sam z raka w wieku dwudziestu kilku lat. 

Przed budką, w której Braulio sprzedawał naturalne, organiczne soki
Obecnie pomagał Kanadyjczykowi z Toronto zrzucić wagę, dając mu świeżo wyciśnięte zielone soki, które również zamierzał podawać w swojej restauracji (o nazwie „Organic Restaurant and Gardens”, www.organicocuba.com & www.facebook.com/organicocuba), jak też wiele innych zdrowych, odżywczych potraw. Spróbowaliśmy jego sok i był pyszny! Pomimo że jego przedsięwzięcie posiadało pełną aprobatę i poparcie rządu kubańskiego, nadal musiał zawzięcie walczyć z wieloma problemami biurokratycznymi, szkolić pozbawionych motywacji pracowników, uczyć ich angielskiego i właściwych manier jak też zmagać się z notorycznym brakiem na Kubie materiałów budowlanych i praktycznie wszystkich innych produktów zaopatrzeniowych. Podobnie jak wiele amerykańskich lekarzy naturopatii, autentycznie niepokoił się niewłaściwym odżywianiem ludzi — tylko że w tym przypadku chodziło mu o mieszkańców Kuby, którzy często przechodzili na standardową dietę amerykańską (tzn. niezdrową) i odrzucali ogólnie dostępne i niedrogie owoce, warzywa, orzechy lub orzechy kokosowe (które Braulio zawsze zrywał z drzewa dla nas i obierał). Jeden z jego przyszłych kelnerów zarobił od nas swój pierwszy napiwek w wysokości 2 peso za przygotowanie dla nas dwóch kokosów (obranie ich i wycięcie w nich małej dziurki), abyśmy mogli z nich słomką wypić wodę kokosową, a następnie zjeść przepyszny miąższ. Wytłumaczyłem Braulio ogromne znaczenie Internetu, a w szczególności takich stron jak TripAdvisor, na których jego klienci będą w stanie zamieszczać komentarze o jego restauracji i oceniać jej różne aspekty, umożliwiając w ten sposób potencjalnym klientom formułować na ich podstawie decyzje dotyczące odwiedzenia jego restauracji. Parę miesięcy później dowiedziałem się, że Braulio zdołał otworzyć restaurację na czas i według recenzji zamieszczonych na TripAdvisor, jego restauracja posiada imponującą ocenę 5 gwiazdek z 5 możliwych, bazowaną na 16 zamieszczonych opiniach (sierpień 2014 r.).
 
Braulio przygotowuje dla nas orzech kokosowy
Wiele Kubańczyków, włączając pracowników hotelowych, prosiło nas specyficznie o ubrania dla dzieci i ręczniki. Również ich uwagę przyciągnęły nasze różnokolorowe mocne torby zakupowe, sprzedawane w bardzo wielu supermarketach w Ontario (od czasu, gdy sklepy zostały zobligowane pobierać po 5 centów za jednorazowe, plastikowe torby na zakupy). Chociaż dla Kubańczyków posiadających dolary/peso convertible jest możliwe kupić wiele rzeczy na Kubie, to jednak ceny wielu produktów są o wiele wyższe niż w Kanadzie. Dlatego sądzę, że może nie jest złym pomysłem wręczać Kubańczykom napiwki również w postaci względnie dobrej jakości prezentów, których wartość na Kubie jest często 2-3 razy wyższa od ich rzeczywistej ceny. Gdy zapytaliśmy się jednego z Kubańczyków, czego najbardziej potrzebują ludzie w jego sąsiedztwie (on był stosunkowo zamożnym człowiekiem wg standardów kubańskich), zauważalnie zdziwiony naszym pytaniem odpowiedział:
 
Niezmiernie fotogieniczni mieszkańcy wsi Tararaco
            – Cokolwiek możecie im dać, zaakceptują to i będą wam wdzięczni, większość z nich nic nie ma. Nie zdajecie sobie sprawy, w jakiej nędzy wielu z nich mieszka i jak strasznie są ubodzy.

Niestety, na Kubie stworzyła się ogromna przepaść (i zdaje się powiększać) pomiędzy Kubańczykami posiadającymi dostęp do ‘twardej waluty’ (bądź przez pracę w sektorze turystycznym, bądź też dzięki rodzinie za granicą) a tymi, żyjącymi z pensji płaconej praktycznie bezwartościowymi kubańskimi peso (Moneda Nacional) i zarabiającymi $10-20 miesięcznie. Mówiono też nam, że prezenty przekazywane przez turystów bezpośrednio do szkół czasami nigdy nie trafiają do dzieci, bo są sprzedawane przez pracowników szkolnych i nawet paru dyrektorów szkół z tego powodu zostało wyrzuconych z pracy.


Jednego dnia zatrzymaliśmy się koło stoisk z pamiątkami, rozlokowanymi w cieniu ogromnego drzewa (na północ od hotelu, vis-à-vis restauracji El Rapido). Jeden ze sprzedawców, Oscar, o osobowości filozofa, dobrze mówił po angielsku i przez godzinę z nim rozmawialiśmy. Takie spotkania niezmiernie wzbogaciły nasz pobyt na Kubie i na długo pozostawały w naszej pamięci.

Niektórzy Kubańczycy, którzy umieli angielski, pytali się nas, czy mamy jakieś magazyny, gazety, książki lub słowniki w języku angielskim i z przyjemnością dałem im „The New York Times,” torontoński „The Globe and Mail,” jak też kilka świeżych jeszcze numerów brytyjskiego tygodnika „The Economist.” Gdy na Kubę lecimy liniami kubańskimi, możemy przywieźć prawie po 50 kg bagażu na osobę, aczkolwiek większość innych linii lotniczych nie jest tak szczodra, jeżeli chodzi o wagę bagażu.

Rozmawialiśmy z Kubańczykiem na temat Internetu i recenzji, jakie turyści zamieszczają na Internecie. Powiedział, że pewien Kubańczyk, który serwował świetne obiady z homarów dla turystów, ale nie posiadał na taką działalność odpowiednich pozwoleń. Dużo turystów zamieszczało na Internecie jego imię i adres i w rezultacie władze się dowiedziały o jego ‘restauracji’ i szybko ją zamknęły.

Żaden ze spotkanych Kubańczyków nie posiadał dostępu do Internetu i większość z nich miała jedynie mętne pojęcie o tym, co to właściwie jest Internet i jak niesamowicie ważną i krytyczną rolę obecnie odgrywa w naszym codziennym życiu. Wielu Kubańczyków, z którymi rozmawialiśmy (szczególnie tymi posiadającymi biznesy nastawione na turystów), nie zdawało sobie w pełni sprawy, że Internet może mieć ogromny wpływ na ich biznesy z powodu zamieszczanych przez turystów recenzji.


Na terenie hotelu było mnóstwo taksówek, dorożek konnych i rykszy. Nie mam pojęcia, jak im szedł biznes, ale za każdym razem, gdy rowerami wyjeżdżaliśmy i przyjeżdżaliśmy do ośrodka, widzieliśmy kilkanaście takich pojazdów oczekujących na turystów. Taksówkarze chcieli od 50 do 70 peso za podróż do Camagüey (o 7 peso mniej tylko do portu lotniczego); jeżeli wynajęlibyśmy ich na cały dzień, to cena wyniosłaby około 100 peso. Dorożki kosztowały około 20 peso do wioski La Boca i z powrotem (zależnie od ilości osób, od ewentualnie zamówionego obiadu w wiosce i oczywiście, od zdolności negocjacyjnych).

WYCIECZKI POZA OŚRODEK

Rancho King

Ponieważ nasze wakacje zorganizowane były przez kubańską firmę Hola Sun, jedną z korzyści była bezpłatna wycieczka do Rancho King (jak też otrzymaliśmy pokój w lepszej sekcji hotelu, bezpłatną butelkę rumu i darmowy pokojowy sejf). Taka wycieczka normalnie kosztuje 35 peso. 

Powitanie w Ranch King
Po około godzinie jazdy autobusem dotarliśmy do rancha, gdzie powitało nas 5 kowboi na koniach, potem zaprowadzono nas do małego ogrodu z ziołami i pracownik bardzo ciekawie opowiadał o różnych ziołach i ich właściwościach leczniczych, Podczas ‘okresu specjalnego’ (‘periodo especial’) po upadku Związku Sowieckiego, Kuba nagle stanęła nad otchłanią i musiała się zmagać z ogromnymi brakami właściwie wszystkiego, włącznie z lekarstwami, i dlatego zioła stały się niezmiernie ważne i masowo używane. „Cudownie”, powiedziała Catherine, która bardzo wierzy w zioła.


Gdy przechodziliśmy koło jadłodajni, zobaczyliśmy starszego mężczyznę powoli pokręcającego ruszt, na którym umieszczony był spory świniak, pieczony nad otwartym ogniem. Kanadyjscy turyści wspaniałomyślnie kupili mu puszkę zimnego piwa, za co bardzo był wdzięczny. Następnie poszliśmy oglądać rodeo — dla mnie po raz pierwszy w życiu. Kilka osób, włącznie z Catherine, nie za bardzo się ono podobało, bo uważali, że zwierzęta były wykorzystywane dla naszej rozrywki. Po skończeniu rodeo poszliśmy do niedalekiej wsi, a za nami wiele miejscowych ludzi, starając się uzyskać prezenty od turystów. Zatrzymaliśmy się w kubańskim domu (Fidel Castro kiedyś nocował w jednym z jego pokoi) gdzie wysłuchaliśmy następnej bogatej w informacje prezentacji o historii tego rancza oraz mogliśmy zobaczyć, jak się wyciska wodę z trzciny cukrowej za pomocą ręcznego urządzenia. Zaoferowano też nam kawę i owoce. Wraz z nami była grupa turystów amerykańskich, biorąca udział w legalnej ‘edukacyjno-poznawczo-oświatowej’ wycieczce na Kubę.
Jeden z kowbojów
Trochę z nimi porozmawialiśmy i byli zaszokowani, jak mało zapłaciliśmy za nasz pobyt (poniżej $800 za osobę na 2 tygodnie, wszystko włączone w cenę), podczas gdy ich jednotygodniowe wakacje (wprawdzie objazdowe) kosztowały prawie $5,000 na osobę! Naprzeciwko domu ‘Fidela Castro’
była mała szkoła, gdzie można było rozdać prezenty bezpośrednio dzieciom. Powoli skierowaliśmy się z powrotem do jadłodajni na lunch, który, rzecz jasna, składał się z pieczonego wieprza! Ogólnie była to ciekawa wycieczka… i bezpłatna!

Katamaranem na Nurkowanie

Wycieczkę można było zamówić u naszego przedstawiciela w hotelu i kosztowała 25 peso, jednak czasem była odwołana z powodu małej ilości zainteresowanych lub złej pogody. Parę dni przedtem Catherine zapytała się jednego z pracowników hotelu, pracującego na plaży, czy nie mógłby nas zabrać na Hobie Cat do rafy koralowej na nurkowanie, jednakże odmówił —jej zdaniem miał zalecenia, aby raczej turyści brali te płatne wycieczki, bardziej opłacalne dla hotelu. Autobus przyjechał o godzinie 10:00 rano i po bardzo krótkiej jeździe weszliśmy na katamaran w doku koło hotelu Mayabano Hotel.
Był on specjalnie zrobiony dla nurkowania, miał wiele miejsca i nawet ubikację. Sprzęt był zapewniony, chociaż większość turystów zabrała ze sobą własny. Po około 30 minutach dopłynęliśmy do rafy koralowej, gdzie mogliśmy nurkować (z rurką) przez godzinę. Jak tylko wskoczyłem do wody, to zapomniałem o bożym świecie, urzeczony kolorowymi rafami. Woda była przejrzysta i widziałem wiele kolorowych korali i ryb, ale nie spostrzegłem rozgwiazd i morskich jeżowców. Ogólnie było płytko i czasem dało się stanąć na dnie lub rafie. Catherine, jak to Catherine, tak daleko odpłynęła od katamaranu, że jeden z członków załogi zaczął płynąc w jej kierunku, aby ją zawrócić (pewnie przypuszczał, że chciała uciec do Miami…). Zabrałem ze sobą dwie tanie podwodne aparaty jednorazowego użytku i zrobiłem prawie 50 zdjęć, ale jak się spodziewałem, nie wyszły zbyt dobrze. Była to naprawdę super wycieczka i z przyjemnością na Kubie ponurkowałbym z butlą, bo byłoby o niebo przyjemniejsze, niż nurkowanie na Śniardwach w Polsce!

Dorożką do wsi La Boca

Do wioski La Boca (co znaczy ‘usta’-w tym przypadku ‘ujście’), znajdującej się jakieś 8 km od hotelu, można dotrzeć kiepską, niewybrukowaną i pełną zagłębień piaszczystą drogą. Zastanawialiśmy się, czy nie pojechać do niej rowerami, ale biorąc pod uwagę ich stan techniczny i potencjalne problemy (m. in. wracanie z powrotem w ciemnościach i prowadzenie zepsutych rowerów), odrzuciliśmy tą alternatywę.
Trzeciego grudnia 2013 r. podszedł do nas na plaży kubański kowboj i zapytał się, czy nie chcielibyśmy pojechać dorożką konną do wioski La Boca za jedyne 20 peso. My (a raczej Catherine) zgodziła się bez żadnego targowania i następnego dnia o godzinie 14:15 wsiedliśmy do dorożki i pokłusowaliśmy do La Boca. Przy okazji daliśmy przyniesione z restauracji kanapki właścicielowi dorożki i jego młodemu bratankowi (uczył się angielskiego i jego nauczycielem był Braulio, właściciel organicznej restauracji, o którym poprzednio pisałem). Droga była wyboista, pełna kolein i dziur, ale jechało się dobrze i dorożkarz sprytnie je wymijał. Do La Boca dotarliśmy przed godziną 15:00 i wysiedliśmy koło sporej restauracji przy plaży. Catherine chciała zobaczyć flamingi — dorożkarz powiedział, że w tym miejscu będą — okazało się, że o tej porze nigdy już ich nie ma, toteż czuła się poniekąd trochę oszukana, jako że kowboj mówił kompletnie coś innego.
Catherine z rybakiem
 Było gorąco i słonecznie, toteż usiedliśmy na piasku na plaży (nie było żadnych krzeseł) pod samotną palmą, popijając nadal jeszcze zimne piwo Bucanero i rozmawiając z rozmownym gitarzystą, który zagrał (nawet całkiem nieźle w moim przekonaniu) „The Hotel California”. Daliśmy mu kilka kanapek i banany, jakie zabraliśmy ze sobą w drogę, jak też parę mydełek, z których był niezmiernie zadowolony. Za chwilę zbliżyła się para Kubańczyków, wyglądających jak ‘nawracacze’ i spodziewałem się, że za chwilę będą dzielić się z nami jakąś dobrą nowiną i przynosić nam religijne oświecenie, starając się nas nawrócić na ich nieznaną nam wiarę (bo nie spodziewałem się, aby mieli zamiar wtajemniczać nas w idee Rewolucji Kubańskiej), ale okazało się, że tylko spytali się, czy chcielibyśmy spożyć przepyszny obiad z homara.


Pozwolę sobie zrobić w tym miejscu dygresję i zboczyć z tematu: trochę jestem zdziwiony, że Kuba, po obraniu systemu komunistycznego, bazowanego na ponoć genialnej ideologii Marksa, Engelsa, Lenina i kilku jeszcze innych wybornych myślicieli i teoretyków, nigdy energicznie nie usiłowała czynnie obznajamiać turystów z kanonami swojej rewolucyjnej i radykalnej ideologii. Poza kilkoma książkami na tematy polityczne, znajdującymi się na sprzedaż w sklepikach hotelowych (zwykle zresztą drogich, nudnych i często w języku hiszpańskim), nigdy nie spotkałem się z bezpłatnymi lub tanimi materiałami propagandowymi, skierowanymi na zagranicznych turystów (a swoją drogą, to dostanie codziennej gazety „Granma” było bardzo trudne — a jej angielską edycję tylko raz udało mi się kupić na Kubie). Niewykluczone, że rząd Kuby nie zamierza się dzielić tymi genialnymi, elitarnymi ideami z zagranicznymi outsiderami… a może po prostu obawia się, że gdyby Kanada zaadoptowała kubańską ideologię oraz kubański system polityczny i ekonomiczny, to niebawem mieszkańców Kanady nie byłoby stać na podróże na Kubę…

Dziewczynka w La Boca z niezwykle wyglądającym szczeniaczkiem
Kilkaset metrów od nas znajdowała się wioska i udaliśmy się do niej, spacerując wzdłuż brzegu utworzonego z warstwy martwych korali, usianym szczątkami kości żółwich, zębami barakud i różnymi ciekawymi muszelkami — nawet znalazłem zardzewiałą podkowę, moją drugą w czasie tej wycieczki. Wszędzie spotykaliśmy niezmiernie miłych i gościnnych Kubańczyków. Niektórzy trudnili się rybołówstwem, albo zarzucając sieci (jeden z nich łowił ryby niedaleko brzegu, używając dużą dętkę, na której trzymał sprzęt rybacki), albo po prostu nurkując (z rurką) i używając harpuna — nie posiadali łodzi, bo, jak mówili, były dla nich za drogie. Rozmawialiśmy z wieloma osobami i niektórzy zaprosili nas do środka swoich domów. Werandy ich domów wychodziły na plażę i w czasie przypływów woda prawie je zalewała — ponieważ były odpływ, mogliśmy spacerować po odsłoniętej plaży z martwych korali. Jedna kobieta pokazała nam swój piękny dom, który stanowił też casa particular (tzn. mały hotelik/kwatery w domach) i poczęstowała nas pomarańczami. Mężczyzna, który mówił po angielsku, zajmował się obwożeniem turystów dorożką. Zrobiłem kilkanaście zdjęć jego córce i jej nowemu, sześciomiesięcznemu pieskowi albinosowi o niezmiernie oryginalnym pyszczku. Dziewczynka, wraz z innymi dziećmi z La Boca, uczęszczała do szkoły w Tararaco, około 7 km. Przyglądałem się, jak kilku rybaków sprawiało ryby, jeden z nich powiedział, że pół godziny temu ktoś z wioski złapał barakudę. Poprosiłem, aby dano mi adresy w celu wysłania im zdjęć, ale okazało się, iż poczta nie dochodziła do La Boca. „Niesamowite,” pomyślałem… ale z drugiej strony, według niedawnych zapowiedzi rządu kanadyjskiego, za kilka lat poczta kanadyjska również nie będzie dostarczała listów do drzwi (tylko to komunalnych skrzynek).
Wieś La Boca

We wsi oczywiście znajdowało się kilka obowiązkowych propagandowych plakatów/rysunków i gorliwie je sfotografowałem. La Boca posiadała też kilka casas particulares. Gdy staliśmy na brzegu, wpatrzeni w zachodzące słońce, pojawił się nasz woźnica mówiąc, że odjedziemy o pół godziny później (tzn. o godzinie 18:00) z grupą osób, które właśnie spożywały w wiosce obiad z homarów. Catherine była trochę zła, podejrzewając, że dorożkarz planował to wszystko od początku i obawiała się, że kubańskie pół godziny znacznie się rozciągnie, powodując, iż to MY staniemy się obiadem dla komarów, jak też będziemy zmuszeni dzielić ciasną dorożkę z dodatkowymi 2 parami. Zatem czekaliśmy na koralowej plaży na tyłach ‘restauracji’ — co mi kompletnie nie przeszkadzało, bo nadal robiłem zdjęcia — aż wreszcie pojawił się stangret i poszliśmy do dorożki. Wracaliśmy z parą z Toronto i trochę z nimi rozmawialiśmy; druga dorożka, pełna turystów, jechała za nami.
Catherine siedziała koło dorożkarza, gdzie był lepszy przewiew i mniej komarów oraz mogła obserwować ściemniające się niebo. Gdy dojechaliśmy do Hotelu Mayabano, obie dorożki nagle skręciły w ciemną drogę. Powiedziano nam, że przed naszym hotelem pojawiła się policja, a dorożkom nie wolno im jeździć na normalnych drogach po godzinie 18:00 i dlatego musiały zjechać na boczną drogę (prawdę mówiąc, żadna z nich nie posiadała kompletnie żadnego oświetlenia, co było trochę niepokojące, gdy jechaliśmy po wyboistej i nierównej drodze w kompletnych ciemnościach). Boczna droga była bardzo piaszczysta i nie tylko koń miał problemy z ciągnieniem dorożki, ale również kilka razy się wystraszył i stanął w miejscu, nie mając zamiaru kontynuować dalszej podróży. W pewnym momencie wszyscy musieliśmy wysiąść, aby dorożkarz mógł ją nakierować na drogę i przekonać konia, aby jednak zmienił zdanie i nas jeszcze trochę pociągnął. Niebawem dojechaliśmy do hotelu Caracol i zapłaciliśmy umówione 20 peso — nawiasem mówiąc, para z dorożki zapłaciła 15 peso na osobę i w tej cenie był już zawarty obiad z homarów (prawdę mówiąc, nie bardzo mielibyśmy chęć na obiad). Był to wspaniały wypad i jej główną atrakcją była przechadzka wzdłuż koralowej plaży, robienie zdjęć i nawiązanie kontaktów z lokalnymi mieszkańcami. Bardzo chciałbym odwiedzić tą wioskę raz jeszcze!

Trzy dni w mieście Camagüey


Chociaż hotel oferował zorganizowane (i kosztowne) wycieczki do Camagüey, my woleliśmy pojechać tam sami na własną rękę. Przed hotelem zawsze stało kilka taksówek i już parę dni przedtem popytałem się wśród kierowców o ceny przejazdu do Camagüey — oscylowały od 50 do 70 peso. Można też było zabrać się do miasta jednym z autobusów turystycznych, zabierających turystów z hoteli na lotnisko, ale musielibyśmy dowiadywać się, kiedy odjeżdżają, uzyskać zgodę kierowcy, wynegocjować z nim cenę — a czasem były załadowane wycieczkowiczami i nie było miejsca — jak też zmuszeni bylibyśmy wziąć taksówkę z lotniska do centrum miasta (7 peso).

Widok z Katedry na centralny plac miasta
Udało się nam znaleźć mówiącego dobrze po angielsku taksówkarza z jego prywatną, aczkolwiek legalną taryfą, który zaoferował nam przejazd za 50 peso do Camagüey. Zostawił swój numer telefonu i w przeddzień zamierzonego wyjazdu zadzwoniliśmy do niego, a następnego dnia rano już nas oczekiwał przed hotelem. Jazda trwała około 2 godziny i drogi były puste, ale biorąc pod uwagę ich bardzo kiepski stan, mogę sobie tylko wyobrazić koszmarne korki i niezliczone wypadki drogowe, gdyby Kubańczycy mogli nagle pozwolić sobie na kupno tanich samochodów. Okolice były nizinne, tu i tam wyrastały wzgórza.
Mijaliśmy farmy, niektóre z nich były już w rękach prywatnych i nawet dobrze prosperowały. Kierowca powiedział, że służył w armii kubańskiej i walczył w wojnie Etiopsko-Somalijskiej w latach 1977-1978. Co prawda nie miałem zielonego pojęcia o tej wojnie i współudziałowi w niej Kubańczyków; dopiero po przyjeździe do domu przeczytałem, że około 15 tysięcy kubańskich żołnierzy brało udział w tym konflikcie po stronie Etiopii i 400 z nich straciło życie. Cóż, jeszcze jedna konfrontacja, która niczego nie rozwiązała — wystarczy przeczytać, co się dzieje obecnie w tych krajach…

Przed wyjazdem na Kubę, wydrukowałem wiele recenzji i adresów różnych casas particulares w Camagüey. Nie mogliśmy do nich zadzwonić, bo numery telefonów nie były podane. Poprosiliśmy kierowcę, aby skierował się do Casa Particular Los Helechos. Miał problemy z jej znalezieniem — Camagüey słynie z uliczek-labiryntów, a kupiona na Kubie mapa miasta okazała się prawie bezużyteczna. Gdy wreszcie odnaleźliśmy tą casa particular, jej właściciel powiedział, że nie ma wolnych pokoi i nie zasugerował żadnej innej casa.

            – Mój kolega ma casa — powiedział nasz kierowca.

            – OK, w takim razie jedź tam — zgodziliśmy się jego propozycję, mając nadzieję, że będzie to podobna casa to tych, o których czytaliśmy na TripAdvisor.

Byliśmy dokumentnie zaszokowani tym, co zobaczyliśmy w tej casa (jak się można było spodziewać, była wolna, i to zapewne przez długi okres czasu…). Catherine skorzystała z łazienki i odkryła, że nie ma w umywalce wody. Właściciel, zapytany o to, czy działa prysznic, powiedział, że działa — kropelka po kropelce — jak też trzeba połączyć jakieś elektryczne druciki, aby uzyskać ciepłą wodę. Dach (gdzie mieliśmy nadzieję spożywać posiłki i relaksować się, jak to często robiliśmy na Kubie) był po prostu zwykłym dachem — bez żadnych krzeseł czy też roślin. Pokój był ciemny, obskurny i wręcz nieprzyjemny, jego okna, wychodzące na hałaśliwą ulicę, zakryte potężnymi okiennicami… jednym słowem, okropna casa. Grzecznie odmówiliśmy i poprosiliśmy kierowcę, aby nas zabrał do następnej casa z naszej listy, Casa Caridad.
Casa Caridad

Według TripAdvisor, w sierpniu 2014 r. zajmowała miejsce nr 1 z 22 casas w Camagüey TripAdvisor [Oscar Primelles (San Esteban) 310-A Entre/ Bartolome Maso (San Fernando) Y Padre Olallo (Pobre), Camagüey70100]. Mieliśmy szczęście, bo jej energiczna właścicielka (o imieniu Caridad) właśnie powróciła do domu i pokazała nam przyjemny pokój. Byliśmy niezmiernie zadowoleni z tego faktu. Powiedziała, abyśmy poczekali 5-10 minut, zanim nas zamelduje, bo musiała odprowadzić wnuczki. W międzyczasie kierowca wyszedł, aby przyprowadzić samochód do wejścia do casa, co mu zabrało trochę czasu z powodu plątaniny jednokierunkowych uliczek. Gdy czekaliśmy, do casa przybyła grupa 4 Francuzów i nagle mąż właścicielki poinformował nas, że wynikło jakieś nieporozumienie i że dla nas nie ma pokoju. Byliśmy niezmiernie rozczarowani, a nasz taksówkarz, który przekazał nam tą wiadomość (właściciele casa nie znali angielskiego), był trochę sfrustrowany, gdyż chciał jak najprędzej wracać do domu. Jakimś cudem, zanim wyszliśmy w poszukiwaniu innej casa, pojawiła się właścicielka, spiorunowała wzrokiem męża i zdecydowanie powiedziała, że francuscy turyści nie mieli rezerwacji, że to MY byliśmy tu pierwsi i otrzymamy pokój. Nota bene, Francuzi (dwie pary) jakoś się zmieścili w pozostałym pokoju.


Bardzo nas to ucieszyło i migiem zajęliśmy pokój, wiedząc, że posiadanie jest 90% tytułu własności (z drugiej jednak strony nie sądzę, aby ta formuła miała zastosowanie na Kubie, pomimo że skutecznie działa dla Amerykanów w Guantanamo przez dziesiątki lat).

Wartko rozpakowaliśmy się w pokoju posiadającym prywatną łazienkę z prysznicem oraz klimatyzację, którą używaliśmy w nocy. Właścicielka zaoferowała nam kolację, na którą przystaliśmy, mówiąc jej, że powrócimy wieczorem, ponieważ zamierzaliśmy zwiedzać to przepiękne miasto i niebawem wyszliśmy na miasto.

I co to było za miasto! Plątanina wąskich, jednokierunkowych, przypominające labirynt uliczek i ślepych zaułków, które nawet dla najinteligentniejszego szczura stanowiłyby duże wyzwanie, a do tego jeszcze bardziej wąskie chodniki, często ze sporymi dziurami, pęknięciami i umieszczonymi pośrodku nich latarniami ulicznymi. Przechadzka po tych uliczkach była sama w sobie niezwykłym przeżyciem. Podobno ulice miasta właśnie w taki sposób były zaprojektowanie, aby móc miasto obronić od ataków najeźdźców — a w razie gdyby piratom udało się jednak do miasta dostać, mieliby wiele problemów z odszukaniem drogi powrotnej i znaleźliby się w pułapce, a wtedy mieszkańcy
Camagüey mogliby ich pokonać. Ale są też opinie, że te chaotycznie biegnące uliczki są po prostu rezultatem braku planowania i strategii przy wytyczaniu ulic. Camagüey jest czwartym miastem założonym przez Hiszpanów na Kubie 2 lutego 1514 roku i niedawno obchodziło swoje 500-tne urodziny — mało które miasto w obu Amerykach może się pochwalić taką rocznicą!

Często mieszkańcy siedzieli na schodach prowadzących do masywnych, kolonialnych drzwi i musieliśmy zejść na ulicę, aby ich wyminąć. Samochody, ciężarówki, motory i rowery były zaparkowane na ulicach, utrudniając ruch uliczny. Większość pojazdów dość szybko pędziła, pozostawiając za sobą kłęby wyziewów spalinowych. Kilka razy widziałem, jak samochody i ciężarówki (szczególnie, gdy skręcały), prawie-że dotykały przechodzących przechodniów i inne pojazdy, jednak nie widzieliśmy żadnych wypadków — tylko raz policjant wypisywał mandat dwóm dziewczynom jeżdżącym na motocyklu. Spytaliśmy się Kubańczyków, co sądzą o turystach wypożyczających auta i jeżdżących nimi w Camagüey. Wszyscy odpowiedzieli, że byłoby o wiele dla nich lepiej wypożyczyć na cały dzień taksówkę z kierowcą niż samemu prowadzić samochód. Rozmawiając z taksówkarzami, spytałem się ich, ile kosztowałoby wypożyczenie taksówki wraz z kierowcą na tydzień — czy 100 peso dziennie byłoby wystarczającą zapłatą?
Mandat
Odpowiedzieli, że absolutnie tak i ta opłata zawierałaby benzynę oraz jedzenie i noclegi dla kierowcy (nocowałby w ‘Moneda Nacional’ casa particular dla Kubańczyków, gdzie się płaci typowo kubańską walutą). Zważywszy, iż wypożyczanie samochodu na Kubie jest drogie (może kosztować $80 dziennie) — a do tego dochodzą koszty benzyny, parkingu i, co najważniejsze, w przypadku wypadku istnieje możliwość bycia zatrzymanym na wiele miesięcy (to się zdarza!) — dlatego sądzę, że miałoby o wiele więcej sensu wzięcie taksówki z kierowcą i niech on się martwi o przetransportowanie nas z punktu A do B.

Przez następne kilka godzin wędrowaliśmy krętymi, wąskimi, zygzakowanymi i nagle kończącymi się uliczkami, podziwiając masę imponujących budynków i kościołów, zwiedzając wiele placów i plazuelas lub też siedząc w kawiarni i popijając kawę, piwo i cappuccino, obserwowaliśmy ruch miejski i toczące się życie miasta. Byliśmy w przynajmniej 4 przepięknych kościołach, włącznie z Katedrą (Iglesia Catedral de Nuestra Señora de la Candelaria). Mapa
Camagüey, do nabycia w sklepach, była bardzo kiepska (jak to określił z odrazą jeden z Kubańczyków, gdy ją zobaczył, ‘muy malo’), nie pokazywała w detalach centrum miasta i zwykła mapa Google, jaką wydrukowaliśmy przed wyjazdem, była najlepsza i bardzo się przydała (do czasu, gdy ją zgubiliśmy już pierwszego dnia). Wiele ulic ma nowe nazwy (widnieją na mapie), ale stare są nie tylko powszechnie używane, ale też nadal widać przedrewolucyjne tabliczki ze starymi nazwami ulic. Na rogach spotkaliśmy solidne, metalowe hydranty, też z czasów przedrewolucyjnych, pewnie od lat nie działały. Na niektórych uliczkach można było zobaczyć biegnące stare tory tramwajowe. Ulica Calle Maceo, zamieniona w pasaż handlowy dla pieszych, była pełna ludzi, sklepów i kawiarni i kilkakrotnie nią spacerowaliśmy.
Kościół na placu Plaza de San Juan de Dios

Przechadzki po ulicach były wspaniałe! Co jakiś czas znajdowały się znaki informacyjne (mapki), pokazujące, gdzie się znajdowaliśmy i nigdy nie zabłądziliśmy, jako że to się ponoć zdarza większościom turystów. W Katedrze Catherine weszła krętymi schodkami na jej wyższy poziom, podczas gdy ja zwiedzałem jej wnętrze.
Powoli dobrnęliśmy do dużego placu Plaza de San Juan de Dios. Plac znajdował się przed kościołem — to właśnie w nim ojciec José Olallo y Valdés (1820 – 1889) opiekował się biedakami miasta. Parę lat temu został on beatyfikowany przez papieża Benedykta XVI i uroczystości beatyfikacyjne miały miejsce w Camagüey, przy udziale Kardynała Jose Saraiva Martins oraz prezydenta Kuby, Raula Castro.

Na placu można było kupić pamiątki w rozstawionych stoiskach i gdy kilka z nich kupowałem, podszedł do nas wyglądający trochę komicznie, dość niski człowieczek. Pokazał nam kartkę papieru z listą różnych krajów i na migi poprosił, abyśmy wskazali, skąd jesteśmy. Wskazałem Kanadę. Gdy to zostało wyjaśnione, otworzył małe pudełko kartotekowe, zawierające alfabetyczną dokumentację, rozchylił ją pod hasłem „Ingles” i wyciągnął karteczkę z następującymi informacjami w języku angielskim:


Proszę mi na moment wybaczyć. Jestem głuchoniemy. Proszę pomóżcie mi. Nic nie posiadam i nie mam pracy-Wasza pomoc będzie bardzo dla mnie ważna. Mocno ufam, że przyjemnie spędzacie czas w moim kraju-wielkie dzięki za Waszą uwagę. Pedro Dita.”

Cóż za zorganizowany człowiek — z pewnością prześcignął swoją pomysłowością żebraków i bezdomnych w Toronto!
Sprzedaż artykułów religijnych

Gdy tylko udało się nam od niego uwolnić, podszedł do nas następny młody człowiek, E., rozmawiający głównie po hiszpańsku (a do tego nieskładnie). Robił wrażenie trochę niezrównoważonego i wzburzonego, ale nie mogliśmy się go pozbyć i po prostu z nim szliśmy — a raczej on szedł za/z nami. Wszyscy troje weszliśmy do bardzo skromnej kawiarni dla Kubańczyków, gdzie można było kupić kawę, papierosy i inne napoje za kubańskie peso (Moneda Nacional). Nie mieliśmy żadnych peso przy sobie, ale szybko znalazł się chętny i wymieniliśmy 1 peso convertible na 25 peso kubańskich i kupiliśmy trzy malutkie filiżanki kawy (1 peso każda, 4 centy kanadyjskie), piwo (18 peso) i papierosy (7 peso). Po wyjściu skierowaliśmy się do Teatru koło Plaza de los Trabajadores (Placu Robotników), akurat odbywał się wysęp z udziałem dzieci i audiencja składała się głównie z ich rodziców. Wstąpiliśmy do pobliskiej kawiarni i kupiliśmy kilka puszek piwa Bucanero i jednym poczęstowaliśmy E., ale on chciał Cuba Libre (tzn. rum & kola) — wyartykułowałem mu, że piwo mu w zupełności wystarczy.
Moje ulubione piwo-Bucanero!
Zaczęliśmy z nim rozmawiać i oświadczył, że jego rodzice zmarli z powodu ‘wypadku spowodowanego problemami sercowymi’ (nie bardzo rozumieliśmy, co to oznacza). Opowiadał nam o swojej córce (nie miał żony), że ona również ma problemy z sercem i przebywa w szpitalu w Hawanie. Gdy robiłem na zewnątrz zdjęcia, E. non-stop prosił Catherine, aby dała mu jakieś pieniądze. Był on na swój sposób zabawny, ale uciążliwy i nie mogliśmy go się pozbyć — życzył sobie, abyśmy go zabrali na obiad do restauracji (tzn. zapłacili za jego obiad). Wreszcie daliśmy mu drobne prezenty i wyraźnie oświadczyliśmy, że w tej chwili idziemy do naszej casa particular i że on nie jest zaproszony. Ponieważ zrobiłem jemu kilka zdjęć, obiecałem, że je prześlę i dał mi swój adres. Po powrocie wysłałem mu je — i nawet otrzymałem list z podziękowaniem!


Grupa dzieciaków koło Casa Caridad
Akurat wróciliśmy do naszej casa na kolację, serwowaną na wolnym powietrzu w bardzo przyjemnej części domu. Przysiedli się do nas francuscy turyści — nikło znali angielski, ale Catherine jakoś się z nimi dogadywała podstawowym francuskim, którego się uczyła dawno temu w szkole, jak wszyscy kanadyjscy uczniowie (i prawie nikt go nie umie). Obiad bardzo nam smakował i potem wybraliśmy się na zwiedzanie Camagüey nocą. Właścicielka casa ostrzegła nas, abyśmy nie zabierali ze sobą aparatów fotograficznych, bo nigdy nic nie wiadomo. Niedaleko casa natknęliśmy się na bardzo miłego chłopaka, mówiącego świetnie po angielsku — nauczył się sam tego języka.

            – To niesprawiedliwie, że wy możecie podróżować, a ja nie — powiedział — to nie fair, że nie mam dostępu do Internetu, nie mogę czytać zagranicznych gazet i nie mogę się cieszyć wolnością, którą macie w waszym kraju.

Widać było, że był bardzo rozczarowany życiem na Kubie. Świetnie go rozumiałem. Ostrożnie dodał:

            – Ale obecny prezydent Kuby [Raul Castro] jest o wiele bardziej postępowy i odważniej nastawiony na dokonywanie zmian.

Później żałowaliśmy, że nie zatrudniliśmy jego w roli przewodnika, z pewnością dużo moglibyśmy się od niego dowiedzieć na temat Camagüey i generalnie życia na Kubie.

Inny napotkany Kubańczyk, całkiem inteligentny i interesujący jegomość, mówiący dobrze po angielsku, też nie wyrażał zachwytu dla panującego systemu politycznego.

            – Zbudowałem wokół siebie kokon, w którym mieszkam — oznajmił — i dlatego mogę odizolować się od wydarzeń, jakie mają miejsce w tym kraju. Staram się skupić na czytaniu książek, rozmawianiu z turystami, medytacjach…

Jedyna zaleta to fakt, że rząd kubański wreszcie zdał sobie sprawę, że ów system w obecnej formie nie może długo przetrwać i dlatego wprowadzono coraz więcej zmian, Kubańczycy są wręcz zachęcani do zakładania biznesów i pracowania na własny rachunek zamiast polegania na otrzymaniu pracy rządowej. Jest ciekawe, jak te zmiany zmienią społeczeństwo i ekonomię kubańską, ale na pewno będzie to długi, trudny, pełny przeszkód proces.
Uliczny sprzedawca

Poszliśmy do stacji kolejowej (Terminal de Ferrocaril); gdy tylko wszedłem do środka, od razu miałem wrażenie déjà vu: prosta, brudna poczekalnia, z wbudowanymi ławkami, pełnymi śpiących i spoconych ludzi, oczekujących na pociągi, które często się spóźniają lub nigdy nie przybywają — ile to razy znajdowałem się w analogicznej sytuacji w podobnych budynkach stacyjnych w Polsce! Szkoda, że nie zabraliśmy aparatu, bo zdjęcia w poczekalni byłyby unikalne! Gdy opuszczaliśmy stację, po raz pierwszy zobaczyłem na Kubie kursujący dalekobieżny pociąg pasażerski — zdaje mi się, że Kuba jest jedynym krajem na Karaibach posiadającym transport kolejowy.

Zmęczeni, powróciliśmy do naszej casa, napiłem się wody (w pokoju była lodówka wypełniona napojami, ale taniej było je kupić w mieście), wykąpaliśmy się i poszliśmy spać.
Para Kubańczyków w drodze do kościoła

Wstaliśmy wcześnie i 1 grudnia 2013 r. poszliśmy na poranną niedzielną mszę o godzinie 9:00 rano do Katedry. Prawdopodobnie byliśmy jedynymi turystami biorącymi udział we mszy. Chociaż z ledwością cokolwiek rozumiałem, porządek mszy był podobny do mszy w Kanadzie. Jedyna różnica zaistniała podczas zbierania na tacę: uczestnicy mszy wstawali i podchodzili do frontu kościoła, gdzie stały dwie osoby z koszami na ofiary. Oczywiście, moja ofiara składała się z ‘prawdziwych’ pieniędzy, tzn. convertible peso i zauważyłem, że osoba trzymająca tacę była dość zaskoczona, zobaczywszy banknot 10 peso.

Parque Agramone i statua Ignacio Agramonte; po prawej Katedra
Po mszy poszliśmy do pobliskiej kawiarni (Café Ciudad) znajdującej się w centralnym punkcie miasta, Parque Agramonte, na cappuccino i ciastko. Pośrodku parku wznosiła się imponująca statua jadącego na koniu Ignacio Agramonte, najsłynniejszego obywatela Camagüey, urodzonego w tym mieście w 1841 roku. Wykształcony w Hiszpanii i Hawanie, został adwokatem. Gdy w 1868 roku wybuchła wojna niepodległościowa przeciwko Hiszpanii (wojna dziesięcioletnia), Agramonte niebawem stał się jednym z jej przywódców i wsławił się w kilku bitwach. Poległ w bitwie w 1873 r. Ów statua Agramonte została odsłoniona w 1912 roku przez jego żonę, Amalia Simoni. Na każdym rogu parku rosła wysoka palma królewska — Hiszpanie dokonali na tym właśnie placu egzekucji 4 Kubańczyków walczących o wolność i mieszkańcy w celu upamiętnienia ich posadzili te palmy, a Hiszpanie nie mieli pojęcia o ich symbolizmie i prawdziwym znaczeniu.

Gdy na chwilę wyszedłem z kawiarni, aby robić zdjęcia, spostrzegłem naszego wczorajszego głuchoniemego ‘przyjaciela’! Powitał mnie z rozwartymi ramionami, jakbyśmy się znali od dziesiątek lat i byli najlepszymi kamratami i prawie-że mnie uściskał.
Nasz 'przyjaciel'
Następnie zaczął energicznie wymachiwać rękami, wskazując na przemian na żołądek i usta, dając mi do zrozumienia, że był głodny i chciał coś zjeść — a robił to tak przezabawnie i komicznie, że przypominał słynnego komediowego aktora francuskiego Louisa de Funès! Gdy wreszcie zorientował się, iż nic ode mnie nie wydoi, szybko zlokalizował Catherine, która siedziała w kawiarni przy dużym, otwartym oknie i zaczął ją ciemiężyć. Stojąc na chodniku po drugiej stronie okna, usiłował namówić ją do obdarzenia go datkiem. Zirytowana, wręczyła mu przez okno 5 peso (Catherine zawsze była wielkoduszna) i wskazując w moją stronę, na migi dała mu do zrozumienia, aby nic mi nie mówił o tym, bo będę bardzo zły na ich obojga. Widocznie świetnie to pojął, bo natychmiast odmaszerował gnębić innych turystów. Najprawdopodobniej był on istotnie głuchoniemy… nie zdziwiłbym się jednak, gdyby nagle powiedział „Gracias”…

W czasie spacerów po barwnych ulicach Camagüey natknęliśmy się na wiele Kubańczyków sprzedających warzywa i owoce (Catherine kupiła banany i pomarańcze — sprzedawca ochoczo zaakceptował gumę do żucia, długopisy i inne drobne upominki jak zapłatę). Tu i tam widzieliśmy Kubańczyków grających w domino, jest to popularna forma rozrywki w tym kraju. Jeden facet sprzedawał jabłka i pomarańcze i od razu je obierał; Catherine również kupiła kilka z nich.

Obraz autorstwa Roberto Brigido Suri
W jednym z budynków zauważyliśmy wiszące obrazy; weszliśmy do lobby Radio Cadena Agramonte, gdzie właśnie miała miejsce wystawa typowo kubańskich malunków autorstwa Roberto Brigido Suri, jak również porozmawialiśmy (używając podstawowego hiszpańskiego) z pracownikami stacji radiowej. Będąc w Hawanie w 2009 r. kupiłem parę obrazów kubańskich — są one niezmiernie kolorystyczne i niektórzy uważają, że wręcz przejaskrawione, ale taki jest styl malarstwa kubańskiego.
Tinajon

Postanowiliśmy też wybrać się na cmentarz (Cementerio General de Camagüey), usytuowany niedaleko centrum miasta. Idąc tam, wpadliśmy do przyjemnej restauracji „La Tinajita”. Jej nazwa wywodzi się od słynnego glinianego dzbana, ‘tinajón,’ używanego do przechowywania świeżej wody deszczowej. ‘Tinajón’ jest symbolem miasta i natykaliśmy się na nie wszędzie; niektóre bardzo małe, inne pomieścić mogłyby kilka ludzi. Legenda mówi, że jeżeli napijesz się wody z tinajón należącego do dziewczyny, zakochasz się w niej i nigdy jej nie opuścisz. Kelnerka wskazała w restauracji stary, duży tinajón — według wyrytej na nim inskrypcji, był wykonany w 1838 roku. Później kupiłem parę małych pamiątkowych tinajóns (wykonanych zapewne trochę później, tzn. w roku 2013). Wypiliśmy parę zimnych piw i ruszyliśmy w dalszą drogę na cmentarz.

Grobowce na cmentarzu były głównie białe, niektóre stare i pomnikowe, pewnie zawierały szczątki wybitnych obywateli miasta z okresu przedrewolucyjnego. Spostrzegliśmy mężczyznę i kobietę, którzy przez jakiś czas skupieni stali przed jednym z nagrobków, a potem powoli opuścili cmentarz. Zapewne tam był pochowany ich syn — napis na płycie mówił, iż zmarł w wieku 26 lat. Pochodziliśmy po alejkach cmentarnych przez godzinę, podziwiając piękne statuy, pomniki, krypty i mauzolea. Jeden z grobowców przyciągnął moją uwagę, jako że musiał należeć do jednego z czołowych obywateli Camagüey.
Wyryta była na nim następująca inskrypcja (po hiszpańsku): “El Ayuntamiento de Camagüey. Al Gran Ciudadano Salvador Cisneros Betancourt. Nacio 10 de Febrero de 1828. † 28 de Febrero 1914.” (Miasto Camagüey. Wielkiemu Obywatelowi Salvador Cisneros Betancourt. Urodzony 10 lutego 1828 r. Zmarł 28 lutego 1914 r.). Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałem się, iż w czasie Wojny Dziesięcioletniej (1868-1878), podczas której właściciel cukrowni Carlos Manuel de Cespedes i jego zwolennicy proklamowali deklarację niepodległości Kuby, Salvador Cisneros Betancourt został wybrany na urząd prezydenta Republiki Kuby, który to sprawował od 1873 r. do 1875 r.

Zwiedzając Camagüey, widzieliśmy wszędzie bardzo dużo casas particulares (od razu rzucały się w oczy specyficzne tabliczki przyczepione do domów) — nawet 4 z nich były zlokalizowane jakieś 200 metrów od Casa Caridad, w której mieszkaliśmy. Odwiedziliśmy kilka z nich i właściciele uprzejmie zgodzili się je nam pokazać w środku, licząc, że może w nich się w przyszłości zatrzymamy. Wszystkie były urocze, niektóre nawet ładniejsze od naszej.
Widok z casa
Ale szczególnie jedna z nich zwróciła naszą uwagę i była wspaniała: usytuowana w starym, kolonialnym budynku, wychodziła na pełny ruchu plac w sercu miasta, oferowała przepiękny salon, dwa prywatne pokoje dla gości, wspólną łazienkę i przepiękny taras na dachu, z którego nie tylko rozciągał się widok na całe miasto, plac i zachodzące słońce, ale również można było tam spożywać posiłki. Byliśmy tak oczarowani tą casa, że poważnie rozważyliśmy, czy w niej się nie zatrzymamy podczas naszej następnej wizyty w Camagüey. Jej właścicielką była Niemka, znająca też świetnie angielski, której mężem był Kubańczyk.

Właścicielka naszej casa zaoferowała nam również przygotowywać śniadania, lunch i obiad/kolację, ale jedynie zgodziliśmy się na to ostatnie — jakby nie było, trzy posiłki dziennie to o wiele za dużo dla nas, a poza tym, cały dzień i tak nas nie było zawsze coś skubnęliśmy na mieście, co nam też pozwalało obracać się wśród Kubańczyków. W casa spędziliśmy 2 noce i całkowity rachunek, włączając 2 obiado-kolacje, wyniósł 102 peso. Właścicielka powiedziała, że jej syn ma taksówkę i może nas zawieźć z powrotem do hotelu za 50 peso — posiadał kilkuletni samochód (wtedy było niemożliwe dla przeciętnego Kubańczyka legalnie kupić nowy samochód — jego był używany, poprzednio wypożyczany turystom) i mówił po angielsku, toteż mieliśmy przyjemną podróż. Na drodze podwiózł umundurowanego policjanta kubańskiego; miałem nadzieję z nim porozmawiać, ale nie znał angielskiego i chyba wolał się nie odzywać do turystów.
Lepiej umrzeć stojąc niż żyć na klęczkach

Polski Fiat 126p! 
Podczas gdy ostatniego dnia czekaliśmy w lobby hotelowym na autobus na lotnisko, jeden z turystów przyniósł na plecach (!) lodówkę ze swojego pokoju i ostentacyjnie położył ją na kontuarze w recepcji hotelowej w lobby. Okazało się, że jego pokój miał dużo problemów, między innymi nie działała lodówka i chociaż kilkakrotnie to zgłaszał, nic nie zostało poprawione. Wreszcie postanowił wziąć sprawy w swoje ręce (w dosłownym sensie) i przydźwigał lodówkę do recepcji! Podobno hotel wezwał strażników… Ponieważ niebawem wsiedliśmy do autobusów, nie mam pojęcia, jak się wszystko zakończyło, ale doskonale go rozumiem! Cóż… ‘es Cuba’!
Samolot linii kubańskich... na szczęście francuski Airbus

Samolot do Kanady odlatywał dopiero wieczorem, ale powinniśmy opuścić nasz pokój już w południe; na szczęście pokojówka pozwoliła nam w nim pozostać dłużej (i tak dopiero go sprzątała około godziny 15:00). Autobus hotelowy zabrał nas to portu lotniczego dobrych kilka godzin przez odlotem. Podczas gdy ja ustawiłem się w kolejce do okienka bagażowego, Catherine zajęła się przenoszeniem walizek z autobusu z pomocą Alexa, męża Larisy. Niestety, wybrałem najgorszą, najpowolniejszą kolejkę: wszyscy turyści, którzy po mnie przyszli, już przeszli przez kontrolę paszportową, a my nadal czekaliśmy w prawie pustej hali lotniska. Niemniej jednak otrzymaliśmy niezłe miejsca w samym końcu samolotu.

Lotnisko w Camagüey posiadało całkiem dobrze zaopatrzony sklep bezcłowy (i tak na Kubie nie ma żadnych podatków), w którym dokonaliśmy ostatecznych zakupów alkoholowo-tytoniowych. Po raz pierwszy użyłem kartę kredytową i nie miałem z tym żadnych problemów, ale niektórzy turyści nie byli w stanie płacić swoimi kartami — pewnie nie skontaktowali się przed wyjazdem z bankiem na temat podróży na Kubę. Lot przebiegł całkiem dobrze i po północy wylądowaliśmy w zimnym Toronto.


Zadowolony byłem, że zdecydowaliśmy się spędzić, po raz pierwszy, 2 tygodnie na Kubie — mieliśmy wystarczająco dużo czasu na zwiedzanie Santa Lucia & La Boca, wizytę do Camagüey i wypoczynek na plaży.


To była nasza 6 wycieczka na Kubę w ciągu 5 lat (od 2009 r.) i bez wątpienia, jedna z najlepszych — prawdę mówiąc, każda była bardzo udana! Wszystko nam się bardzo podobało — hotel, jedzenie, obsługa, plaża i ogólna atmosfera. Wycieczki z hotelu pozwoliły nam doświadczyć, chociażby połowicznie, prawdziwej Kuby oraz spotkać wiele niezwykłych i życzliwych Kubańczyków. Chociaż do tej pory nigdy nie pojechaliśmy powtórnie do tego samego ośrodka, to jednak zastanawiamy się nad odwiedzeniem hotelu Caracol w następnym roku i udania się ponownie do wiosek Tararaco & La Boca oraz zatrzymaniu się na kilka dni w mieście Camagüey.



piątek, 29 sierpnia 2014

W OŚRODKU WHITE PINE SHORES I BIWAKOWANIE W LESIE HALIBURNOT FOREST W ONTARIO, PAŹDZIERNIK 2013 ROKU



Stara stacja kolejowa w Kinmount, Ontario. Tory już dawno usunięto...
Gdy opuszczaliśmy Toronto, pogoda była deszczowa, ale według prognozy miała się znacznie poprawić. Jakby nie było, mieliśmy już 7 października i nie byłbym zaskoczony, gdyby miał poprószyć śnieg! Drogą nr. 48 pojechaliśmy na północ i zatrzymaliśmy się w miejscowości Kinmount, gdzie od razu rzuciła się w oczy stara stacja kolejowa, a obecnie muzeum; koło niej przebiegała dróżka, którą kiedyś jeździły pociągi (szyn już od dawna nie było). Wiele lat temu Kolej Victoria Railway łączyła to miasto z miastami Lindsay i Haliburton. Pociągi pasażerskie przestały kursować w 1960 r., towarowe w 1978 r. i cała linia kolejowa została porzucona w 1981 r.

Według tablicy historycznej koło stacji, miejscowość Kinmount stanowi jedno z pierwszych miejsc, gdzie osiedlili się przybysze z Islandii. Tablicę umieszczono w roku 2000 i wśród zgromadzonych na uroczystości dedykacyjnej 500 ludzi był minister spraw zagranicznych Islandii i wice premier Kanady:

W latach 1870 poważne problemy ekonomiczne doprowadziły do masowej emigracji z Islandii. Dwudziestego piątego września 1874 roku, 352 Islandczyków, wyczerpanych i osłabionych chorobą, przybyło do baraków emigracyjnych do Toronto. Gdy kompania kolejowa Victoria Railway Company zaoferowała pracę przy budowie linii kolejowej z pobliskiego Kinmount, rząd prowincjonalny zakwaterował Islandczyków w budach z bali w dolnym biegu rzeki od tego miasta. Niedostateczna wentylacja, złe warunki sanitarne i dieta stanowiły świetne podłoże do rozwoju chorób w ich zimnych i zatłoczonych pomieszczeniach. W ciągu sześciu tygodni, dwanaście dzieci i jeden nastolatek zmarli. Do wiosny 1875 roku liczba ofiar śmiertelnych podwoiła się i wielu osadników rozproszyło się w poszukiwaniu lepszego życia. Na jesieni większość z nich zebrała się w Toronto i wyjechała na zachód, by założyć osadę Gimli w Manitobie.

Na kanu do parku Algonquin Park i z powrotem
Po niedługim czasie przybyliśmy do ośrodka White Pine Shore Resort i otrzymaliśmy pokój nr 308. Zdziwił nas wygląd tego ‘ośrodka’, bo przypominał budynek biurowy usytuowany na odludziu—i jak się potem dowiedzieliśmy, swego czasu rzeczywiście mieściły się w nim biura. Tym razem nie zabraliśmy ze sobą kanu i zamierzaliśmy używać kanu należącego do ośrodka, ale w dniu przyjazdu okazało się to niemożliwe z powodu deszczu. Pojechaliśmy do drogi prowadzącej do plaży (dobre kilkaset metrów od ośrodka) i poszliśmy piechotą do plaży, gdzie znajdowały się kajaki i jedno kanu. Wieczorem wcześniej zjedliśmy kolację i porozmawialiśmy z pracowniczką ośrodka. Ponieważ w pokoju znajdował się telewizor, posiadający setki kanałów, włączyliśmy go—jakby nie było, żadne z nas nie ma w domu telewizora i nie ogląda telewizji, toteż mieliśmy nadzieję, że uda się nam obejrzeć coś ciekawego. Trafiliśmy na kanał TLN, na którym zaczął się film dokumentalny o chłopcu o imieniu Kenny, którego ciało kończyło się w pasie i który chodził używając rąk. Film był niezmiernie wzruszający, ale reklamy (już od ponad 2 lat nie oglądałem reklam i zupełnie od nich odwykłem) były wręcz odrażające, propagujące chorobotwórcze, niezdrowe i tanie jedzenie. I chociaż bardzo chciałbym obejrzeć więcej podobnych filmów dokumentalnych, to jednak cieszyłem się, że nie posiadam telewizora i nie muszę wpatrywać się w te idiotyczne i kłamliwe reklamy, o nieba przewyższające propagandę komunistyczną, którą nadal pamiętam z Polski.
Stary, nieprzejezdny most

Następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie, zaparkowaliśmy samochód na końcu drogi Christine Road i pieszo dotarliśmy do plaży ośrodka. Kanu było nadal dostępne, tak więc szybko w niego wskoczyliśmy i udaliśmy się na północ, w kierunku parku Algonquin Park. Płynęliśmy rzeką York River, potem do jeziora Benoir Lake, gdzie dopłynęliśmy do opuszczonego, częściowo rozwalonego mostu na drodze Peterson Road. Wyszliśmy z kanu i z daleka zobaczyliśmy opuszczony spory tartak o nazwie Martin Lumber. Później dowiedzieliśmy się, że jego właściciel, Grenville Martin, rozwinął swój biznes drzewny tak, że stał się one jednym z najnowocześniejszych tartaków w kraju—a budynek ośrodka White Pine Shores Resort, w którym się zatrzymaliśmy (dawniej zwany MartinWood Resort) był początkowo zbudowany dla celów tej firmy i służył jako biura i zakwaterowanie pracowników. Grenville Martin zginął w katastrofie samolotowej w 1984 r. w wieku 48 lat i być może jego przedwczesny zgon spowodował też upadek firmy.
Opuszczone budynki tartaku W. Martin Lumber Limited

Na rzece było dużo zarośli i trzcin i bardzo przyjemnie się nam wiosłowało w kompletniej ciszy—która nagle została przerwana: najpierw usłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy nisko lecący spory samolot wojskowy (transportowy?). W pewnym momencie sądziliśmy, że będzie lądował na wodzie, tak nisko leciał, ale na szczęście (dla nas i dla jego załogi) wzbił się w powietrze i niebawem odleciał. Według przybitych do drzewa znaków, właśnie przekroczyliśmy granicę parku Algonquin Park. Jezioro Benoir Lake skończyło się i pojawiły się dwie trasy; wpłynęliśmy w potok po prawej stronie o nazwie Mink Creek. Wił się on wśród zarośli i czasem musieliśmy się dobrze nawiosłować, aby w wąskich przesmykach wykonać skręt kanu. Gdy dotarliśmy do przeszkody w postaci zawaliska kłód drzewnych, zawróciliśmy, bo nie byliśmy przygotowani na przenoszenie kanu. Dopłynąwszy z powrotem do jeziora Benoir Lake, tym razem wpłynęliśmy w rzeczkę po lewej stronie (York River) i dopłynęliśmy do bystrzyn High Falls Rapids, gdzie przycumowaliśmy kanu i pieszo poszliśmy brzegiem rzeki. Ścieżka była niezmiernie błotnista i śliska i musieliśmy bardzo uważać, aby się nie wywrócić—portaż po niej (tzn. niesienie na plecach kanu) byłby wielce wyzywający i niebezpieczny! Bystrzyny były malownicze i po zrobieniu kilku zdjęć, powróciliśmy do kanu. Spotkaliśmy tylko jedną parę piechurów, podążającą w odwrotnym kierunku. Popłynęliśmy z powrotem do plaży i udaliśmy się do ośrodka na kolację.
Na kanu w parku Algonquin Park

Po śniadaniu opuściliśmy hotel i pojechaliśmy w stronę lasu Haliburton Forest, zatrzymując się w miasteczku Wilberforce (z jakiegoś powodu nazywanego Stolicą Geocaching Kanady). Zatrzymaliśmy się też w miasteczku Haliburton na gorącą herbatę. Ponieważ w mieście poprzednio parę razy już byliśmy, wpadliśmy jedynie do kilku sklepów. Wkrótce przybyliśmy do lasu Haliburton Forest, gdzie zamierzaliśmy spędzić kilka dni biwakując.

Widok z naszego miejsca biwakowego w Haliburton Forest
Ów las (jego pełna nazwa The Haliburton Forest & Wild Life Reserve Ltd.) jest własnością prywatną i obejmuje obszar 300 km kwadratowych. Oferuje on wiele różnych form wypoczynku—biwakowanie, pływanie na kanu i na łódkach, jeżdżenie w zimie psimi zaprzęgami, obserwacje astronomiczne, jeżdżenie na rowerach, wędkowanie, a także unikalną przechadzkę nad koronami drzew i przejażdżkę jedyną na świecie łodzią podwodną na słodkim akwenie! Również las posiada odgrodzoną część, w której znajduje się kilka dzikich wilków, można je obserwować przez jednokierunkową szybę. W lesie nadal prowadzony jest wyrąb, jak też można tu i tam zobaczyć przyczepy kempingowe, bez żadnego dostępu do wody, prądu czy gazu—jednak okres oczekiwania na takie miejsce wynosi ok. 10 lat. A na marginesie: oficjalna witryna internetowa tego lasu w widocznym miejscu zamieściła zrobione przez mnie w tym lesie zdjęcie w 2008 r., chociaż nie przypominam sobie, aby mnie kiedykolwiek ktoś prosił o pozwolenie na zamieszczenie tego zdjęcia…
Dzięki takim znakom, prosto było pojechać właściwą drogą

Większość miejsc biwakowych była wolna i zarekomendowano nam miejsce małym jeziorze. Pojechaliśmy tam, aby go zobaczyć; bardzo się nam podobało i zdecydowaliśmy się go brać. Pojechaliśmy z powrotem do biura, aby za nie zapłacić i spotkaliśmy żonę właściciela (z pochodzenia Niemiec), prowadzącą na smyczy przepięknego wilka-mieszańca. Zapewniła mnie, że nie był puszczany w lesie bez smyczy. Wilk bardzo przypominał Catherine syberyjskiego psa husky, należącego do jej córki. Szybko udaliśmy się na nasz biwak—dwukrotnie musieliśmy otwierać i zamykać bramy na różnych drogach—jest to jedyny las, jaki znam, w którym rzeczywiście znajdują się przysłowiowe ‘drzwi do lasu’! Po złożeniu kaucji, otrzymaliśmy klucz na czas pobytu w lesie. Trochę było kłopotliwe za każdym razem zatrzymywanie się, wychodzenie z samochodu, otwieranie bramy, przejazd przez nią i znowu jej zamykanie, ale pewnie w ten sposób do lasu nie mogły wjeżdżać nieproszone osoby. Kolory jesieni już jakiś czas temu osiągnęły swój punkt szczytowy, ale nadal jazda tymi leśnymi drogami była niezmiernie przyjemna.
Nasze piękne miejsce w lesie Haliburton Forest
Nad jeziorem było 6 miejsc kempingowych i nasze było najprawdopodobniej najlepsze, na brzegu jeziora. Każde z nich posiadało oddzielną ubikację i pierwszej nocy byliśmy jedynymi biwakowiczami. Szybko rozbiłem namiot i mogliśmy jeszcze siedzieć i oglądać zachód słońca. Dookoła latało sporo wiewiórek i wiewióreczek ziemnych (chipmunks), na jeziorku była tama bobrów i w nocy słyszeliśmy głośne pluskanie, gdy uderzały swoimi płaskimi ogonami o taflę wody. Raz zauważyliśmy wydrę oraz od czasu do czasu pojawiała się samotna kaczka, pływając po jeziorze. Biorąc pod uwagę, że mieliśmy już prawie połowę października, pogoda była idealna—słoneczna, ciepła, bez kropli deszczu, więc mogliśmy przejść się po lesie i pojeździć na rozlicznych drogach leśnych. Również pojechaliśmy drogą prowadzącą wzdłuż jeziora Kennisis Lake do domku letniskowego własnoręcznie zbudowanego przez jej znajomego. Pomimo, że Sanktuarium Wilków było główną atrakcją, nie zawitaliśmy do niego, bo już w nim byliśmy parę lat temu. Ale absolutnie warto w nim spędzić jakiś czasz, szczególnie w czasie karmienia wilków. Opuściliśmy Haliburton Forest 13 października 2013 r. po szybkiej kąpieli (w parku są prysznice typu ‘wrzuć monetę’) i potem zaczęło padać, ale już wtedy byliśmy spakowani w samochodzie. Była to nasza ostatnia wycieczka pod namiotem w roku 2013 i pocieszaliśmy się, że już za 7 miesięcy ponownie będziemy mogli biwakować!
Ogromne grzyby... ale niejadalne!






NA KANU W PARKU RESTOULE PROVINCIAL PARK W ONTARIO WE WRZEŚNIU 2013 ROKU



Pływanie na kanu po jeziorach w parku Restoule Provincial Park, Ontario
Gdy w 1999 roku zamierzałem się wybrać w jakieś nowe miejsce w Ontario, wraz z kolegą ‘odkryliśmy’ ten nie tak bardzo popularny park, położony na południe od jeziora Nipissing. Chociaż miejsca biwakowe nie zapewniają zbyt dużej prywatności, kompletnie nam to nie przeszkadzało: we wrześniu byliśmy jednymi z zaledwie kilku biwakowiczów w nie-elektrycznej sekcji parku i praktycznie byliśmy otoczeni dziesiątkami pustych miejsc—zdecydowana większość ludzi biwakowała w sekcji posiadającej dostęp do prądu i prawie wszyscy z nich posiadali przyczepy lub domki kempingowe. Nasza pierwsza wycieczka okazałą się pechowa: następnego dnia po przybyciu do parku temperatura drastycznie spadła, zaczęło padać, a rano widzieliśmy trawę pokrytą szronem. Kompletnie nieprzygotowani na taką ewentualność, po kilku nocach w parku spakowaliśmy się i wynajęliśmy na 10 dni domek letniskowy (cottage) w pobliskiej okolicy. Niemniej jednak park się nam podobał i powróciliśmy do niego następnego roku, jak też 11 lat później, w 2011 r.-za każdym razem we wrześniu, aby móc wypocząć z dala od ludzi i komarów oraz podziwiać spektakularne kolory jesienne. Zawsze zatrzymywaliśmy się na biwakach samochodowych, nie mając pojęcia, że w parku było też kilka miejsc biwakowych na jeziorach, do których można było się dostać jedynie drogą wodną. W 2011 r. zatrzymaliśmy się na parę godzin na jednym z nich i tak się ono mi podobało, że przyrzekłem sobie na nim biwakować w przyszłości.

Na biwaku pomiędzy dwoma jeziorami w parku Restoule Provincial Park
I tak oto dwa lata później postanowiłem wraz z Catherine (dla niej był to pierwszy wyjazd w te okolice) pojechać do tego parku. Prognoza pogody na następne 6 dni była optymistyczna: ciepło (przynajmniej w czasie dnia), sucho i słonecznie, toteż szybko spakowaliśmy się i 23 września 2013 r., po kilku godzinach jazdy, przybyliśmy do parku. Od razu po wjechaniu do parku powitało nas kilka dość oswojonych łani. Byliśmy jedynymi turystami zainteresowanymi w biwakowaniu na jeziorowych miejscach. Szybko wskoczyliśmy do kanu i po 15 minutach dotarliśmy do biwaku położonego pomiędzy dwoma jeziorami—był on naprawdę przepiękny. Mogliśmy z niego podziwiać zachody słońca (jak też odległe ok. 1 km miejsce parkingowe, na którym pozostawiliśmy samochód), opodal mieliśmy do dyspozycji ‘prywatną’ piaszczystą plażę oraz mniejsze jeziorko z licznymi bobrowymi żeremiami. Pomiędzy jeziorami znajdowała się spora tama bobrowa i podejrzewam, że w przeszłości to mniejsze jezioro stanowiło zatoczkę większego jeziora; po utworzeniu przez bobry tejże tamy, stało się oddzielnym jeziorem.

Ranne pary na jeziorze
Po rozbiciu namiotu rozpaliłem ognisko, co było świetnym pomysłem: od razu po zachodzie słońca temperatura się obniżyła i było zimno; siedzieliśmy jak najbliżej ogniska, jedząc przepyszne żeberka z grilla. O godzinie 23: 00 poszliśmy do namiotu, zakładając na siebie dodatkowe swetry i wełniane skarpety. W nocy temperatura spadła poniżej zera i rano trawa i mchy były pokryte szronem. Niemniej jednak w ciągu dnia było ciepło, słonecznie i bezdeszczowo i właściwie nie przejmowaliśmy się tymi nocnymi wahaniami temperatur: zabraliśmy ze sobą kilka ciepłych śpiworów i nigdy nie było nam w nocy w namiocie zimno. Co najważniejsze, w ogóle nie było komarów i to była największa zaleta biwakowania na jesieni!

Na tym jeziorze naliczyliśmy aż 7 bobrowych żeremi
Następnego dnia wstaliśmy o godzinie 7: 00 rano, założyliśmy na siebie ubrania zimowe, przenieśliśmy kanu kilkadziesiąt metrów i zwodowaliśmy go na mniejsze jezioro. Z powodu nocnego oziębienia nad taflą jeziora unosiły się gęste pary. Pływaliśmy na nim 2 godziny, zachwycając się otaczającym krajobrazem. Potem powoli wzeszło słońce i stawało się cieplej, ale nadal całe jezioro było spowite porannymi oparami. Naliczyliśmy nie mniej niż 7 bobrowych żeremi (ale nie spostrzegliśmy żadnych bobrów) i zrobiłem masę zdjęć i filmów. Przed godziną 10 rano byliśmy z powrotem na biwaku i poszliśmy do namiotu przespać się. Później po prostu wypoczywaliśmy, czytaliśmy książki i spacerowaliśmy po lesie. Gdy słuchałem wiadomości, okazało się, że w Kenii zakończył się kryzys zakładników.

Poranek na Stormy Lake
Następnego dnia z rana wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu po jeziorze Stormy Lake. Również nad wodami jeziora unosiły się mgły, tak gęste, że zdawało się, iż przed nami pośrodku jeziora nastąpiła erupcja wulkanu! Popływaliśmy dookoła wysepek, na niektórych znajdowały się domki letniskowe, ale nie widzieliśmy dużo łodzi—spostrzegliśmy kilku wędkarzy, których hobby raczej było syzyfową pracą, bo jak mi mówiono, ryby po prostu nie brały.

Jezioro Stormy Lake
Po południu pojechaliśmy samochodem do miasteczka Restoule. Sklepik z lodami był zamknięty, ale sklep wielobranżowy (‘general store’) był otwarty i nawet posiadał małą sekcję z alkoholami (LCBO). Późnym południem pływaliśmy na rzece Restoule River, raz przenieśliśmy kanu kilka metrów i dostaliśmy się na jezioro Restoule Lake—dookoła nie było żywej duszy i delektowaliśmy się niezmąconą ciszą i pustką, jaka nas otaczała.

Zjawy...
Obok naszego miejsca znajdowała się wspaniała piaszczysta plaża—dopływaliśmy do niej na kanu (ok. 20 metrów) i mogliśmy się na niej opalać i pływać w jeziorze. Widzieliśmy kilka węży wodnych i nasze pluskanie się w wodzie musiało przyciągnąć ich uwagę, bo nagle zobaczyłem dość sporego węża płynącego może metr ode mnie. Gdy jednak przekonał się, że moja osoba nie będzie stanowiła dla niego pożywienia, szybko odpłynął. Również uwielbialiśmy pływać na kanu wieczorami i aby znaleźć w drodze powrotnej nasze miejsce—a wracaliśmy w kompletnych ciemnościach—zostawialiśmy na nim przymocowaną do drzewa migającą latarkę, której światło było widoczne z przynajmniej 2 km—to była nasza prywatna ‘latarnia morska’. Gdy płynęliśmy wieczorem po jeziorze, spostrzegliśmy grupę wędkarzy na jednym z miejsc biwakowych, jak też obejrzeliśmy kilka innych miejsc. Ogólnie okolica była przyjemna, a co najważniejsze, nie było na jeziorze dużo motorówek.

Na naszym biwaku
Dwudziestego ósmego września 2013 r. spakowaliśmy się, dopłynęliśmy do samochodu i pojechaliśmy do miasteczka Restoule, tym razem składając wizytę w sklepie z lodami. W środku sklepu na ścianach wisiało bardzo dużo fotografii i różnych informacji związanych z historią miasteczka Restoule, a właścicielka posiadała rozległą wiedzę na temat przeszłości tego miasta. Catherine zamówiła lody, ja frytki, i pojechaliśmy do lokalnego wysypiska śmieci w nadziei na zobaczenie niedźwiedzi, jednak tym razem żaden się nie pojawił. Dojechaliśmy do większego miasta Powassan, zrobiliśmy w nim zakupy i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Toronto.

czwartek, 7 sierpnia 2014

NA KANU W PARKU CHARLESTON LAKE I PARKU IVY LEA, WRZESIEŃ 2013 r.

Trasa z Toronto do parków Charleston Lake i Ivy Lea
Pomimo że w parku Charleston Lake byłem dwukrotnie, zawsze obozowałem w części ‘samochodowej’; tym razem postanowiliśmy rozbić namiot w bardziej ustronnym miejscu, do którego trzeba dopłynąć na kanu (‘interior campsite’). Jako że Catherine w parku tym nie była, podróż do niego był dla nas obojga czymś nowym.
Dopływamy do naszego miejsca-i na szczęście jest wolne!

Początek jesieni jest idealną porą wybrania się to parków w Ontario—po ostatnim ‘oficjalnym’ długim weekendzie (Labour Day) dzieci wracają do szkoły i parki świecą pustkami, nie potrzeba robić żadnych rezerwacji, odwiedzające je grupy szkolne nie są jeszcze zorganizowane, a co najważniejsze, liczba latających insektów drastycznie spada i w rezultacie można spokojnie spocząć przy ognisku bez przymusu używania środków anty-komarowych.

Po paru godzinach jazdy przybyliśmy do parku, zarejestrowaliśmy się w głównym biurze i dopłynęliśmy do najlepszego biwaku w parku w Ukrytej Zatoczce (Hidden Cove), nr 506. Miejsce było wolne (jego poprzedni mieszkańcy musieli opuścić go tego samego dnia). Posiadało ono dwie drewniane podwyższone platformy na namioty; postanowiliśmy rozbić namiot na platformie znajdującej się bliżej wyniosłej skały, a pozostałą używaliśmy na rozmieszczenie naszych rzeczy i na wykonywanie codziennych ćwiczeń fizycznych. Pierwsza noc była dość zimna, temperatura spadła do +5C—kolosalna różnica w porównaniu do ostatniego tygodnia, gdy noce były przynajmniej o 10C cieplejsze! Cóż, nadciągała jesień… I niestety, sprawdza się powiedzenie, że po długim weekendzie ‘Labour Day’ kończy się lato. Niemniej jednak 3 śpiwory doskonale zabezpieczały nas od chłodu.
Nasze miejsce biwakowe w parku Charleston Lake-znajdowało
się koło ogromnej skały, w zatoczce chroniącej nas od wiatru

Piątek okazał się pięknym, słonecznym dniem i wybraliśmy się na krótki spacer. Zaraz koło naszego miejsca przechodził szlak pieszy ‘Tallow Rock Bay East Trail’. Poszliśmy nim do mostu znajdującego się na przesmyku pomiędzy jeziorem Charleson Lake i Slim Bay (most ten został zamknięty w 2014 r., zresztą już wtedy zwróciliśmy uwagę, że nie wyglądał najsolidniej). Szlak prowadził przez ciekawe formacje skalne i stosunkowo stary las—cóż, praktycznie wszystkie drzewa w Ontario były wykarczowane w XIX w. i na początku XX wieku, zatem trudno się spodziewać kilkusetletnich drzew (które jednak się zdarzają tu i tam). Były to niezmiernie urocze zakątki. Przeszliśmy przez pomost i Catherine poszła szukać miejsca biwakowego „Bob’s Cove”, ale ujrzawszy biwakowiczów, wycofała się, nie chcąc naruszać ich prywatności i powróciliśmy na nasze miejsce.

Nasze trasy pływania na kanu w parku Charleston Lake

W nocy długo słuchaliśmy mistycznych i pamiętnych serenad w wykonaniu nur lodowiec (‘Northern Loons’). Wydają one różne odgłosy, z których najbardziej znane są przeciągłe, tzw. skarga, wydawane wieczorem i nocą i słyszalne z odległości nawet kilku kilometrów oraz tremolo, chichot, seria powtarzających się po sobie głosów z dużą szybkością. Słuchanie tych niezwykłych odgłosów jest tak niezapomnianym przeżyciem, że warto chociażby z tego powodu biwakować nad jeziorem. Wizerunek nura znajduje się na kanadyjskich monetach jednodolarowych, zwanych od jego angielskiej nazwy Loonie.

Koleby skalne w parku Charleston Provincial Park
Następnego dnia (sobota) popłynęliśmy do naszego samochodu (jako że prognoza pogody przewidywała w 60% możliwość deszczu) i przejechaliśmy się po miejscach biwakowych w parku. Oczywiście, wybraliśmy się też do znanych skalnych koleb (‘Rock Shelters’).

Koleby te, uformowane przez nawisy ogromnej skały, znajdują się około 30 metrów od jeziora, na wzgórzu 16 metrów ponad jeziorem. Sama skała nie jest homogeniczna, ale składa się z głazów o średnicy do 25 cm, wtopionych w formacje wapienne. Poprzez lata części nawisowej skały oderwały się i upadły, zatem podłoże jest pokryte rumowiskiem skalnym. Chronione od żywiołów, miejsce to dawałoby idealne schronienie dla okolicznych podróżników.

Koleby skalne
Jedną z najbardziej ciekawych rzeczy na tym miejscu było duże wgłębienie o wymiarach pół metra na metr i głębokie na 30 cm. Owe wgłębienie nie zawierało żadnych przedmiotów kultury materialnej, ale za to było wypełnione kamieniami i bardzo ciemnym piaskiem. Znajdowało się koło znacznego miejsca na ognisko i być może niegdyś było wyłożone wodoszczelnym materiałem (np. korą brzozową i smołą) i używane do podgrzewania wody za pomocą zanurzania w niej rozgrzanych w ognisku kamieni.

Szlak pieszy przechodzi koło koleb
Prace wykopaliskowe dokonane w maju 1967 r. wskazały, że istniały przynajmniej dwa krótkie okresy, w których koleby były zamieszkałe. Podczas pierwszego okresu koleby były używane jako miejsca tymczasowego obozowania lokalnych wędrowników w okresie „Late Middle Woodland” (około 500 A.D.), którzy pozostawili wyroby garncarskie i narzędzie z kości. Druga fala podróżników pozostawiła po sobie naboje do muszkietów, krzemienie i klamerkę, zatem musieli przybyć tam już w okresie, gdy nawiązano kontakt z białymi przybyszami z Europy. Żadna z tych dwóch grup nie używała jednak tych schronień zbyt długo, bowiem nie pozostawiła po sobie zbyt wielu śladów [Informacje z publikacji L. Gordon’ pt. „Koleby na Jeziorze Charleston” z 1967 r.].

Krajobraz wokoło tych skalnych schronień był wręcz magiczny—dookoła leżały powalone drzewa, kamienie, skały oraz niezwykle kolorowe grzyby, ogromne paprocie i przepiękne mchy. Staraliśmy się wyobrazić ludzi, którzy zamieszkiwali w tych kolebach półtora tysiąca lat temu…
Most w miasteczku Lyndhurst

Następnie złożyliśmy wizytę w niedaleko położonym mieście Lyndhurst, gdzie znajdował się piękny, kamienny most. Tu właśnie w sklepiku o nazwie „Groceteria” byliśmy na lodach i spędziliśmy trochę czasu w sklepie z antykami/starociami. Dla Catherine była to podróż wspomnień w czasie. Koło miasteczka mieścił się w przyczepie samochodowej sezonowy sklepik „Petras” (którego właścicielką była Niemka) i gdzie zakupiliśmy niezwykle smaczne pomidory ‘beefsteak’.
Miasteczko Delta i stary kamienny budynek młyna z 1810 r.

Pojechaliśmy też do miasteczka Delta, gdzie w oczy rzucał się stary kamienny budynek młyna z 1810 r., który miałem okazję w środku zwiedzić w 2004 r. Były wtedy plany, aby młyn uruchomić i nawet wypiekać dla turystów chleb ze zmielonej w nim mąki, ale ponieważ był zamknięty, nie przypuszczam, aby ten pomysł wcielono w życie. Pamiętam, jak przewodnik pokazywał mi drewniane kanały, po których zsuwano zboże i mąkę—mówił, że gdy rano przychodził młynarz i je otwierał, od razu podstawiał worek, bo wypadało z nich po kilka… szczurów: gdy w nocy buszowały w młynie w poszukiwaniu jedzenia, często wpadały do nich, a ponieważ było tak niesamowicie wypolerowane i wyślizgane przez zboże, szczury nie były w stanie wydostać się z nich.

Również trafiliśmy na doroczne zgromadzenia klubu „Old Bastards Vintage Motorcycle Club” (miłośników starych motycykli), corocznie spotykających się we wrześniu w Delta. Sklep monopolowy LCBO był najbardziej popularnym miejscem w mieście, a na drugim miejscu była stacja benzynowa i mały supermarket. Z zaciekawieniem oglądaliśmy stare budynki (wiele z nich było pustych i wisiały wywieszki ‘do wynajęcia’) i wysłużony most. Miasteczko na pewno nie przeżywało rozkwitu.

Również udaliśmy się do miasteczka o nazwie Ateny (Athens), które miało niezmiernie ciekawe malowidła ścienne. Przypadkowo byłem w Atenach w 2004 r. dokładnie podczas Olimpiady Letniej w… Atenach! Ta wizyta pozwoliła mi się chwalić, iż w czasie Ateńskich Letnich Igrzysk Olimpijskich byłem w Atenach!

Powróciliśmy do parku, wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy do naszego miejsca. Przepłynięcie przez otwarte wody jeziora okazało się dość uciążliwe z powodu silnego wiatru i musieliśmy ciągle uważać, aby kanu było odpowiednio ustawione do fal—mimo wszystko parę razy dobrze nas bujało i woda dostała się do środka.

Na jeziorze Charleston Lake. Niedawno część tej ogromnej skały musiała się wyłamać i wpaść
do wody-nadal są widoczne korzenie drzew (które zapewne przyczyniły się do tego wydarzenia).
Kilkakrotnie pływaliśmy na jeziorze Charleston Lake, jak też dopłynęliśmy do pozostałych (pustych już) miejsc biwakowych. Niektóre były zbyt ciemne; miejsce najbliżej naszego (Bob’s Cove), składające się z 3 indywidualnych miejsc, było niezłe, natomiast miejsce najbliżej parkingu (składające się z 2 miejsc) nie było najlepsze i wymagało wspinania się pod górę.

Pływanie na jeziorze Charleston Lake o zachodzie słońca było cudowne!
Pewnego dnia pracownik parku przypłynął łodzią do naszego miejsca i przyjemnie sobie z nim porozmawialiśmy o parku, ogólnie o zajęciach związanych z parkiem i o muszelkach ‘zebra mussles’ (Racicznica Zmienna), które były wszechobecne w jeziorach. Na koniec pozostawił nam 2 worki z drzewem na ognisko, w razie gdyby się skończyło przywiezione przez nas drzewo (nie potrzebowaliśmy go, nasze drzewo wystarczyło).

Widzieliśmy dużo roślin Poison Ivy (Trujący Bluszcz), jak też Hickory Nuts (Orzesznik), którego orzeszki są jadalne, ale jest bardzo ciężko wydłubać z nich miąższ. Od czasu do czasu widzieliśmy majestatyczne Blue Herons (Czaple Modre) i oczywiście, dużo nurów, których odgłosy są integralną częścią wakacji nad jeziorami. Pogoda było dobra-jednakże raz w nocy mieliśmy dość sporą burzę i rzęsisty deszcz.

Jedenastego września 2013 r. opuściliśmy park i zaczęliśmy drugą część naszej wyprawy.

Nasze miejsce biwakowe w parku Ivy Lea, zaraz koło granicznego mostu Tysiąca Wysp
Pojechaliśmy w kierunku Międzynarodowego Mostu Tysiąca Wysp, łączącego Kanadę i USA i unoszącego się ponad rzeką Św. Wawrzyńca (Saint Lawrence River). W 1938 r. prezydent USA Franklin D. Roosevelt i premier Kanady Mackenzie King oficjalnie dokonali otwarcia mostów (składa się on z 5 części). Konstrukcja mostu wyniosła wówczas ponad 3 miliony dolarów i obecnie każdego roku przekracza go ponad 2 miliony samochodów. Nie zabraliśmy ze sobą paszportów i nie mogliśmy pojechać mostem na stronę amerykańską—jednak zatrzymaliśmy się na jednej z wysepek znajdujących się jeszcze na terytorium Kanady, przez którą przechodzi most (Hill Island) i odwiedziliśmy unikalny sklep z pamiątkami, w którym było dużo różnych wypchanych głów zwierząt z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Następnie udaliśmy się do parku Ivy Lea St. Lawrence Waterway Park, w którym zamierzaliśmy zatrzymać się przynajmniej na jedną noc. Było bardzo gorąco, prawie +30C i jeżdżąc po parku, szybko staraliśmy się znaleźć dobre miejsce. Kilka miejsc położonych na brzegach rzeki było wolnych i wybraliśmy nr 103, z którego rozciągał się widok na rzekę, Most Tysiąca Wysp oraz przepływające statki, niektóre z nich pełne turystów. Szybko pojechaliśmy do miasteczka na zakupy i jeszcze szybciej powróciliśmy do parku, gdzie zwodowaliśmy kanu na rzekę. Popłynęliśmy na zachód (pod prąd) na rzece Św. Wawrzyńca ku miasteczku Ganagoque. Rzeka obfitowała w wiry i w niektórych miejscach były silne prądy, ale nie stanowiły one żadnego problemu dla kanu, bo trzymaliśmy się blisko brzegu. Przepłynęliśmy koło przepięknego żaglowca ‘Mist of Avalon’ (który również posiada swoją witrynę internetową, www.mistofavalon.ca), a powróciwszy już do domu, znalazłem na YouTube wideo pokazujące ten wspaniały jacht. Na rzece było sporo wysepek (z domkami letniskowymi); na jednej z nich była statua Maryi Dziewicy, a wyspa nazywała się Wyspą Dziewicy.
Przepiękny jacht Mist of Avalon na rzece Św. Wawrzyńca

Prognoza pogody zapowiadała pogorszenie się pogody i rzeczywiście, niebo wyglądało co najmniej ‘podejrzanie’. Popłynęliśmy z powrotem i zostawiliśmy kanu przycumowane do parkowego doku w małej zatoce, a następnie poszliśmy do stosunkowo niedaleko znajdującego się naszego miejsca, rozbiliśmy namiot i godzinę później siedzieliśmy dookoła ogniska, spoglądając na oświetlony most Tysiąca Wysp i przejeżdżające po nim ciężarówki, których przejazd wywoływał głośny, grzechoczący dźwięk.

Zatoka, w której pozostawiliśmy kanu, miała charakterystyczną nazwę „Smugglers Cove” (Zatoczka Przemytników) — niewątpliwie pochodziła z czasów Prohibicji: gdy w 1920 r. Stany Zjednoczone wprowadziły Prohibicję i gdy w 1926 r. zniesiono ją w Ontario, zaczął się na ogromną skalę przemyt napojów alkoholowych pomiędzy Kanadą i USA, szczególnie na odcinku rzeki Św. Wawrzyńca do jeziora Ontario. Biorąc pod uwagę setki mil niestrzeżonej granicy oraz niezliczone zatoczki, przesmyki, odnogi i wysepki, kraina Tysiąca Wysp stała się istnym rajem dla szmuglerów, składających się z lokalnych mieszkańców. Ich gruntowne obeznanie się z okolicą i świetne opanowanie arkan nawigacji rzecznej spowodowało, iż przodowali w tym nielegalnym, acz intratnym fachu.


Prof. Tadeusz Pasek, zdjęcie z 2008 r. Biwakowaliśmy w lipcu 2001 r. w parku Ivy Lea.

Urodzony 21 września 1925 w Poznaniu, zm. 22 marca 2011 w Toronto – polski jogin, 
terapeuta, naukowiec, jeden z pierwszych popularyzatorów i nauczycieli jogi 
w powojennej Polsce. Absolwent Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, 
Bihar School of Yoga w Munger (w stanie Bihar w Indiach), doktorant AWF 
w Warszawie, pracownik Kliniki Psychiatrycznej Akademii Medycznej 
w Poznaniu i Uniwersytetu Toronto w Kanadzie. Twórca programów leczenia 
nerwic za pomocą jogi i współorganizator kursów instruktorskich pierwszego
 stopnia dla instruktorów jogi w Polsce. Prowadził prace badawcze w zakresie 
medycyny psychosomatycznej i psychokinezyterapii. Od 1981 roku mieszkał 
w Toronto w Kanadzie.

Ukończył Akademię Ekonomiczną w Poznaniu z tytułem magistra ekonomii. 
W latach 1968−1972 odbył studia doktoranckie w AWF Warszawa pod kierunkiem 
prof. Dr n.med. Wiesława Romanowskiego, w czasie których przebywał też 
w Indiach (przechodząc roczny kurs w Bihar School of Yoga, Mungyr), 
zapoznając się z systemami zdrowotnymi jogi, a szczególnie z bezruchowymi 
pozycjami hathajogi (asanami) i ćwiczeniami oddechowymi (pranajamami). 
Był uczniem sławnego współczesnego jogina Swamiego Śiwanady z Rishikesh 
w Indiach, z którym utrzymywał korespondencję.

Wyjechał z Polski w 1981 roku, by podjąć pracę naukową na 
Uniwersytecie Toronto w Kanadzie. Zmarł 22 marca 2011 roku w Toronto.


Chciałbym obecnie cofnąć się 12 lat wstecz. W czerwcu i lipcu 2001 r. wybrałem się wraz ze znajomym, Tadeuszem Paskiem do USA. Z Toronto dotarliśmy do gór Catskill Mountains, następnie do Milford w stanie Connecticut, odwiedzając przy okazji miasto Nowy York (a jakże, byliśmy na dachu/platformie obserwacyjnej na szczycie budynku World Trade Center, który za niecałe 3 miesiące został zburzony), a potem przejechaliśmy przez Saratogę, Lake Placid i wróciliśmy do Kanady przez Most Tysiąca Wysp. Zanim przekroczyliśmy granicę, zamierzaliśmy zatrzymać się na noc w amerykańskim parku Wellesley Island State Park położonym na wyspie—wjechaliśmy do niego i powiedziano nam, iż jeszcze powinniśmy znaleźć parę wolnych miejsc na namiot. Okazało się, że park był w 99.9% wypełniony ogromnymi samochodami turystycznymi, przyczepami kempingowymi i podobnymi wehikułami, które stały zaparkowane koło siebie jak sardynki w puszce. Jedyne miejsce biwakowe na rozbicie namiotu (bardzo malutkie zresztą) jakie udało się nam znaleźć w tym modernistycznym getcie znajdowało się pomiędzy dwoma przeogromnymi przyczepami kempingowymi (a raczej domkami na kółkach)… Dokumentnie zero prywatności i jakiejkolwiek przyjemności! Bezzwłocznie udaliśmy się do Kanady i spędziliśmy kilka nocy właśnie w parku Ivy Lea na miejscu nr 121, prawie pod mostem—do dzisiaj pamiętam hałas powodowany przez przejeżdżające mostem ciężarówki, jak też burzliwe celebracje amerykańskiego Święta Niepodległości 4 lipca, odbywające się po drugiej stronie granicy (tzn. w tym parku ‘samochodowym’ w USA).
Tadeusz Pasek

Nota bene, prof. Tadeusz Pasek był znanym popularyzatorem jogi w Polsce. Po ponad rocznym pobycie w Indiach w latach sześćdziesiątych XX w., w trakcie którego poznawał tajniki jogi i ją trenował pod kierunkiem doświadczonych hinduskich joginów, powrócił do Polski, gdzie zaczął popularyzować ćwiczenia jogi oraz jej duchowe, mentalne i fizyczne zalety. Również napisał książkę o jodze i liczne artykuły na tematy związane z jogą i ogólnie z relaksacją. Tadeusz Pasek zmarł w 2011 r. w Copernicus Lodge w Toronto w wieku 85½ lat.
Koło Międzynarodowego Mostu Tysiąca Wysp

Tej nocy przeszła nad parkiem silna burza, która właściwie dopiero skończyła się o godzinie10 nad ranem. Gdy obudziliśmy się, postanowiliśmy spędzić jeszcze jedną noc w parku. Po śniadaniu pojechaliśmy na wschód, w stronę miasta Brockville. Bez przerwy mijaliśmy różnolite historyczne miejsca i byliśmy oczarowani architekturą mijanych miasteczek; postanowiliśmy powrócić tutaj w przyszłości i spędzić więcej czasu na ich zwiedzenie, a szczególnie tych związanych z wojną 1812 r. (pomiędzy Kanadą i USA). Zatrzymaliśmy się w Mallorytown Landing i wdepnęliśmy na lunch do restauracji Trattatoria, porozmawialiśmy też z jej intrygującym właścicielem, Dale, który poprzednio pracował w kasynie i w hotelu Constellation Hotel w Toronto. Jechaliśmy potem ‘aleją’ Long Sault Parkway, w pewnym momencie stała się ona groblą (causeway), łączącą kilka wysepek. Każda z nich była częścią parku St. Lawrence Park i można było na nich biwakować, ale nie zatrzymaliśmy się, ponieważ na niebie kłębiły się czarne chmury i obawialiśmy się, że może nie tylko zacząć się burza, ale nawet i trąba powietrzna. W drodze powrotnej padało, ale gdy dojechaliśmy do biwaku w parku, deszcz ustał i nawet okazało się, że w parku w ogóle nie padało. Tak więc rozpaliliśmy ognisko i mieliśmy parę steków z grilla.

Na kanu na rzecze Św. Wawrzyńca, koło mostu Tysiąca Wysp

Następnego dnia, 13 września 2013 r., rano się obudziliśmy, spakowaliśmy, włożyliśmy kanu na samochód i wyruszyliśmy do Toronto.

Przejeżdżaliśmy przez Kingston, niezmiernie historyczne miasto: w 1673 r. pojawił się tam pierwszy punk wymiany handlowej (Trading Post), zwany Fort Frontenac, a w 1841 r. Kingston był pierwszą stolicą Prowincji Kanady. Było to rzeczywiście piękne miasto, posiadające stare budynki, znany uniwersytet (Queen’s University), szkołę wojskową (Royal Military College of Canada) i bazę wojskową (CFB Kingston). Gdy opuściliśmy miasto, zobaczyliśmy drogę prowadzącą do więzienia Millhaven Penitentiary, jednego z najbardziej znanych więzień o zaostrzonym rygorze, w którym przebywa wiele (nie)sławnych więźniów—i pomimo wyblakłych ostrzegających tablic, Catherine postanowiła wjechać na jego teren. Z daleka zobaczyliśmy podwójne lub potrójne ogrodzenia i budynki więzienne. Zatrzymaliśmy się na parkingu i zaczęliśmy rozmawiać z przechodzącym młodym strażnikiem. Oznajmił, że w ogóle nie powinniśmy się w tym miejscu znajdować i jeżeli nie opuścimy natychmiast tego miejsca, nasz samochód może być zrewidowany, a nawet skonfiskowany (pewnie wraz z kanu). Dodał, że jeżeli chcemy zobaczyć więzienie, potrzebujemy mieć specjalną przepustkę od władz więziennych… lub popełnić poważne przestępstwo kryminalne (aczkolwiek tej ostatnie opcji nie postulował). Wzięliśmy pod uwagę jego poradę i szybko znaleźliśmy się na głównej drodze.

Sprzedaż warzyw i owoców prosto od farmera
Jechaliśmy w kierunku powiatu Prince Edward County, położonego na pokaźnym przylądku, chociaż lokalni ludzie często mówili, iż była to wyspa. Powiat nazwany został na cześć księcia Edwarda Augustus, Księcia Kentu (syna króla Jerzego III). Po Rewolucji Amerykańskiej, korona brytyjska przyznała bezpłatne działki Lojalistom, którzy opuścili Stany Zjednoczony, tracąc pozostawione tam swoje mienie, i przenieśli się do Ontario, aby od nowa rozpocząć życie. W pewnym momencie droga Loyalist Parkway, po której jechaliśmy, skończyła się i musieliśmy użyć promu, Glenora Ferry. Prom jest bezpłatny, szybki i często kursuje; po niecałych 10 minutach byliśmy na drugim brzegu. Po niedługim czasie dotarliśmy do miasta Picton. Zaparkowaliśmy na głównej ulicy i przeszliśmy się po niej, wstępując do kilku sklepików i muzeum morskiego. Byłem zdumiony widokiem setek książek poświęconych tematyce morskiej, znajdujących się w muzeum—niewątpliwie można byłoby napisać wiele prac naukowych na te tematy bez opuszczania gmachu!
Konik i kucyk farmera, niezmiernie łase na kolby kukurydzy

Również udaliśmy się do parku Sandbanks Provincial Park i pojeździliśmy po głównie pustych miejscach biwakowych. W tym parku zatrzymaliśmy się w 2008 r. i Catherine uwielbiała go, ale z powodu nadal niepewnej pogody zdecydowaliśmy się kontynuować podróż do Toronto. Również obejrzeliśmy ciekawy domek znajdujący się w parku—obecnie był własnością parku i można było go wynająć.

Opuściwszy park, zatrzymaliśmy się koło punktu farmerskiego sprzedaży owoców i warzyw. Jego właściciel wraz z synem właśnie powrócili z pola ze świeżo zebraną kukurydzą. Z pochodzenia Holender, był on całkiem rozmownym człowiekiem. Na przyległym ogrodzonym polu pasły się koń i kucyk—farmer powiedział, że trzyma je jako zwierzątka domowe. Dał nam parę kolb kukurydzy i oba zwierzaki szybko do nas przybiegły i z zapałem zaczęły jeść z ręki kukurydzę. Również nabyliśmy przepyszne pomidory, cebulę, czosnek i dwie ogromne dynie, idealne jako dekoracje na Halloween.
Ted Maczka, niezmiernie oryginalna postać, zwany 'człowiekiem czosnku' i 'królem czosnku', zdjęcie zrobione w Perth, Ontario w 2004 r. w czasie festiwalu czosnku
Gdy kupowałem czosnek, wspomniałem farmerowi, że dziewięć lat temu spotkałem bardzo ciekawego człowieka, który zajmował się hodowlą czosnku, zawsze brał udział w festiwalach czosnkowych (nawet natknąłem się na jego zdjęcia w broszurach turystycznych) i mieszkał w tych okolicach. Był to Ted Mączka, zwany „królem czosnku” i „człowiekiem czosnku.” Od razu wiedzieli, o kim mówię, a jeden z lokalnych klientów powiedział, że parę dni temu widział Teda Mączkę w supermarkecie! Gdy po raz pierwszy spotkałem Teda Mączkę w 2004 r. w mieście Perth w Ontario podczas dorocznego Festiwalu Czosnku, szybko zorientowałem się, że jest Polakiem, urodzonym w Tarnowie, i kontynuowaliśmy naszą rozmowę po polsku. Dość znacznie utykał na jedną nogę—powiedział mi, że podczas drugiej wojny wraz z rodziną zostali wywiezieni przez Sowietów i pracowali w sowieckim obozie pracy, gdzie złamał nogę i nigdy nie zrosła się ona tak, jak powinna. Do Kanady przyjechał ‘znaną’ trasą, która wiodła przez Persję, Jerozolimę i Londyn.

Ted Maczka, niezmiernie oryginalna postać, zwany 'człowiekiem czosnku' i 'królem czosnku', zdjęcie zrobione w Perth, Ontario w 2004 r. w czasie festiwalu czosnku
Cóż, setki tysięcy Polaków doznało podobnych przejść na ‘nieludzkiej ziemi’. Według historyków, liczba Polaków deportowanych do sowieckich obozów pracy przymusowej po podstępnej inwazji sowieckiej na Polskę 17 września 1939 r. wynosi od 566,000 zweryfikowanych ofiar do całkowitej liczby 934,000 ofiar—i przynajmniej 10% z nich zmarło z głodu, zimna, chorób i wyczerpania spowodowanego ponadludzką pracą fizyczną i zepchnięciem na margines sowieckiego społeczeństwa.

Pan Mączka prowadził eksperymentalną farmę hodowli czosnku, sprzedawał go i zawsze chętnie udzielał porad dotyczących różnorakich aspektów hodowli, użycia i zalet tej rośliny. Ciągłe wychwalał benefity czosnku (na przykład opowiadał, że w czasie wojny czosnek był przykładany do ran, bo nie było innych lekarstw, i działał jak antybiotyk—z pewnością sam go stosował w czasie makabrycznego pobytu na nieludzkiej ziemi w Związku Sowieckim) i był zagorzałym przeciwnikiem popularnego i taniego czosnku sprowadzanego z Chin („dlaczego masz kupować to gówno”, powiedział mi, „gdy można kupić zdrowy czosnek hodowany w Ontario?”). Miał ze sobą bardzo dużo wycinków z gazet, w których pisano o nim—był on całkiem znaną osobą w ‘kręgach czosnkowych’. Nigdy nie zapomnę jednego z artykułów, opublikowanego w „The Brantford Expositor” w dniu 1 września 1990 r pt. „Mądrości człowieka czosnku”. Redaktor K. J. Strachan miał okazję tego dnia spotkać się z dwoma osobami: z Davidem Peterson, premierem prowincji Ontario, i wysłuchania jego przemówień, oraz z Tedem Mączką, „Człowiekiem Czosnku z Rybiego Jeziora” (‘Fish Lake Garlic Man’, bo taki właśnie tytuł widniał na jego wizytówce). Ted Mączka długo zabawiał go rozmaitymi historiami dotyczącymi różnorakich aspektów hodowli i właściwości czosnku oraz dzielił się z nim swoimi niejednokrotnie nieszablonowymi poglądami. Ten dość długi artykuł dziennikarz zakończył następującym ustępem:

„Wtorek okazał się wspaniałym dniem. Zasób posiadanej przez mnie wiedzy był znacznie większy po powrocie do domu niż przed pójściem do pracy, co jest jedną z przyjemności pracowania dla prasy. Miałem nieoczekiwaną okazję posłuchać przemówień premiera Ontario oraz opowieści Człowieka Czosnku z Rybiego Jeziora. I dowiedziałem się czegoś wartościowego—od jednego z nich.”

Nie wydaje mi się, aby autor miał na myśli premiera Ontario! Ted Mączka zmarł w styczniu 2014 r., w wieku 85 (lub 87) lat.

Jako że już było ciemno, wjechaliśmy na autostradę nr 401 i po paru godzinach dojechaliśmy po północy do Toronto, zmęczeni, ale pełni wspaniałych przeżyć!