Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pływanie na kanu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pływanie na kanu. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 30 października 2016

PARK MASSASAGA W ONTARIO—DWANAŚCIE DNI NA BIWAKU, 26 CZERWCA-09 LIPCA 2016 ROKU




W marcu 2016 r. zarezerwowałem dwa miejsca biwakowe w Parku Massasauga, obydwa położone na zatoce Blackstone Harbour, jedno na południowej, a drugie na północnej stronie kanału prowadzącego do zatoki Woods Bay, blisko parkingu w Pete’s Place Acess Point, toteż nawet początkujący kanuiści nie powinni mieć problemów z dopłynięciem do nich (wprawdzie podczas wietrznej pogody może okazać się to trudne). Również zaprosiliśmy kilku znajomych, aby do nas zawinęli na parę dni podczas długiego weekendy w związku ze świętem Kanady, Canada Day—ostatecznie Ian & Sue spędzili z nami parę dni.
 
Jack, Catherine, Ian, Sue i piesek Miro
Mieliśmy zamiar wyjechać z Toronto już o godzinie 10.00, ale dopiero to się nam udało cztery godziny później. Było upalnie i słonecznie i po 2 godzinach jazdy dotarliśmy do miasteczka MacTier, wstąpiliśmy tam do sklepu i kupiliśmy zimne piwo. Przed godziną 18.00 dojechaliśmy do Pete’s Place Access Point.
 
Pożółkłe i umierające drzewa
Biuro parku było już zamknięte, ale byliśmy miło zaskoczeni, widząc samoobsługową stację rejestracyjną i płatniczą—nasze imiona już na niej widniały. Zapłaciliśmy pozostałe opłaty biwakowe i podjechaliśmy kilkadziesiąt metrów do zjazdu, gdzie można wodować kanu i łodzie. Dookoła nie było żywej duszy i nie musieliśmy się śpieszyć. Gdy już załadowane kanu było na wodzie, gotowe do odpłynięcia, dość spory wąż wodny ześlizgnął się ze skały, do której dotykała burta kanu, i wskoczył do wody, omalże nie wpadając do środka kanu. Widząc to, Catherine wydała z siebie tak przejmujący okrzyk, że pewnie był słyszalny na całej zatoce. Prawie-że mielibyśmy nieprzewidzianego (i nieproszonego) towarzysza!

Zauważyliśmy, że poziom wody był najwyższy od wielu lat. Rzeczywiście, większość skał, po których w poprzednich latach mogliśmy chodzić, obecnie były pod wodą, jak też widzieliśmy bardzo dużo pożółkłych i pewnie umierających drzew zimozielonych wzdłuż brzegów zatoki. Gdy się bliżej przyjrzeliśmy okazało się, że dolne części ich pni (i oczywiście korzenie) pozostawały pod wodą i bez wątpienia to właśnie powodowało, że powoli usychały—nie były to drzewa przystosowane do rośnięcia w wodzie.
 
Nasze pierwsze miejsce...
Nasze miejsce biwakowe, przylegające do kanału, było w miarę prywatne i ciche z powodu skalnego grzbietu pomiędzy nim i kanałem; poza tym, szybko przyzwyczailiśmy się do przepływających głośnych łodzi motorowych. Prawdę mówiąc tego się spodziewaliśmy—to była już moja siódma wizyta w tym parku i pewnie 3 lub 4 na tym miejscu. Codziennie widzieliśmy wiele wypchanych sprzętem turystycznym kanu i kajaków; jedne płynęły w stronę zatoki Georgian Bay, inne z powrotem do Pete’s Place. Prawie każdego wieczoru siedzieliśmy na skalonym grzebiecie, pod małym, wygiętym drzewkiem, obserwując przepływające łodzie, podziwiając zachody słońca i popijając czerwone wino czy tej zimne piwo. Czasami widzieliśmy turystów biwakujących po drugiej stronie kanału; po dochodzących odgłosach byliśmy pewni, że świetnie się bawili!
 
...i widok z naszego miejsca!
Wzdłuż brzegów pływało sporo węży wodnych, często były zwabiane wywołanym przez nas hałasem, gdy pluskaliśmy coś w wodzie czy nawet chodziliśmy po skałach. Raz udało mi się zauważyć dużego żółwia, ‘snapping turtle’, pływającego koło brzegu, ale gdy tylko zbliżyłem się, do razu zniknął pod wodą. Jednego ranka w przedsionku namiotu znalazłem małego węża z czerwonym podbrzuszem (‘red-bellied snake’)—w pierwszej chwili sądziłem, że to była ogromna rosówka. Niedaleko było spore żeremie bobrowe i w bardzo słoneczny dzień zauważyłem, jak się wygrzewał na nim wąż; gdy mnie zobaczył, tak szybko uciekł, że nie miałem okazji mu się lepiej przyjrzeć w celu identyfikacji. Codziennie obserwowaliśmy pływające bobry dookoła przylądka, na którym znajdowało się nasze miejsce, pływały z jednej żeremi bobrowej do drugiej. Były niezmiernie aktywne w nocy, bo słyszeliśmy, jak uderzały o lustro wody swoimi szerokimi ogonami. Malutka jaszczurka (‘skink’) zamieszkiwała koło miejsca na ognisko i często widzieliśmy, jak się wygrzewała na słońcu. Niekiedy bardzo majestatyczna czapla (‘blue heron’) lądowała niedaleko nas, brodziła jakiś czas w wodzie, próbując złapać ryby i po pomyślnych łowach odfruwała. Późnym popołudniem i w nocy mogliśmy słuchać serenad żab oraz nurów (‘loon’), a rano często budził nas dzięcioł smugoszyi (‘pileated woodpecker’), bardzo mocno uderzając w przyległe drzewa. Kilka pręgowców (‘chipmunk’), wiewióreczek ziemnych, pokazywało się tu i tam, ale nie szukały z nami żadnej interakcji—czasem na innych biwakach wręcz nie mogliśmy się opędzić od tych przyjaznych stworzonek! Również pojawiała się regularnie duża mewa i chodziła po całym biwaku, licząc na jakieś jedzenie—zresztą daremnie. Natomiast w płytkiej wodzie bez ruchu czyhała żaba rycząca (‘American Bullfrog’), cierpliwie czekając na ofiary. Żaby te posiadają niesamowity apetyt i praktycznie zjedzą każde zwierzę, jaki mogą połknąć, włącznie z insektami, ptakami, małymi ssakami i nawet innymi żabami.
 
Water snake
Przez kilka dobrych godzin obserwowałem owady nastecznikowate (‘Spider Wasp’), non-stop kopiące otworki w piaszczystej ziemi. Następnie przyciągały do tych jamek pająki, które wcześniej złapały i sparaliżowały jadem. Nieszczęsny pająk miał się stać żywicielem, karmiącym ich larwy: owady składały na podbrzuszu pająka jajeczko i zamykały gniazdo. Gdy larwa się wylęgła, zaczynała się ona żywić owym jeszcze żywym pająkiem. Po skonsumowaniu wszystkich jadalnych części pająka, larwa robiła kokon i przepoczwarzała się. Co ciekawe, niektóre owady spędziły wiele czasu kopiąc potencjalne gniazda w ziemi, ale nagle coś się im odwidziało i zaczęły ciągnąć sparaliżowanego pająka kilka dobrych metrów po ziemi, a potem do góry po drzewie gdzie, jak się mogę domyślać, zrobiły ostateczne gniazdo.
 
Bullfrog
Podczas naszego pobytu pogoda była prawie idealna—niezmiernie gorąco i sucho, głównie słonecznie i nawet w okolicach miasta Parry Sound wprowadzono zakaz rozpalania ognisk, ale władze parku nadal pozwalały na rozpalanie ognisk. Niestety, dwa ostatnie dni pobytu były deszczowe i burzowe, musieliśmy się pakować i płynąc w ulewnym deszczu, ale ponieważ nadal było gorąco, to nawet za dużo nie narzekaliśmy—deszcz był potrzebny. Być może z powodu braku deszczów komary nie stanowiły specjalnego problemu—zazwyczaj pojawiały się o godzinie 21.00 i znikały po godzinie.
 
Nasz ulubione miejsce, z którego podziwialiśmy zachody słońca, obserwowaliśmy przepływające łodzie i delektowaliśmy się czerwonym winem
W ostatni dzień czerwca, przed dniem Kanady (przypadającym na 1 lipca) popłynęliśmy na kanu do przystani Moon River Marina, aby kupić parę rzeczy. Catherine była zdumiona, że sklep (i agencja monopolowa) zamknęły się już o godzinie 18.00 (ja się tego spodziewałem), ale udało się jej namówić sprzedawczynie do sprzedania nam sześciu puszek zimnego piwa. Płynąc z powrotem na biwak, zobaczyliśmy budynek z neonowym napisem „OTWARTE”; to był ośrodek West View Resort—posiadał mały sklepik, w którym Catherine nabyła śmietankę, bez której nie mogła pić porannej kawy! Właściciel ośrodka, całkiem rozmowny człowiek, siedział na froncie sklepu i zaczęliśmy z nim gawędzić. Spostrzegłem leżącą na ladzie książkę p.t. „Moje Życie na Rzece Moon River” („My Life on the Moon River”) autorstwa Peter (Pete) Grisdale (zmarłego w 2014 r. w wieku 94 lat). Wskazując na tą książkę, powiedziałem Catherine, że autor tej książki miał swego czasu dom w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się parking i biuro parku—„Pete’s Place Access Point” wziął nazwę od jego imienia.

            – To był mój brat – powiedział właściciel ośrodka.

To dopiero! Nazywał się George Grisdale (a ośrodek był usytuowany przy ulicy Grisdale Road!) i trochę nam opowiedział o swoim bracie. Gdy wspomniałem opuszczony ośrodek Calhoun Lodge (wizytowaliśmy ją kilkakrotnie w przeszłości), pan Grisdale sięgnął po broszurę wydaną przez park, „Ośrodek Calhoun Lodge i Gospodarstwo Baker’a” („Calhoun Lodge and the Baker Homestead”), otworzył ją na stronie 5 i wskazując na zdjęcie przedstawiające dwóch mężczyzn pracujących koło kominka, powiedział,

            – Chociaż moje imię nie jest wymienione pod zdjęciem, ten młodzieniaszek po prawej stronie—to jestem ja!

Oczywiście, kupiłem tą książkę (z autografem!), zawiera bardzo dużo opowieści o latach wojny, spędzonych przez autora w armii kanadyjskiej w Europie, jak też wiele fascynujących historii na temat lokalnych mieszkańców i wydarzeń, mających miejsce w tych okolicach.
 
Na kanu w pobliżu naszego miejsca biwakowego
Uwielbialiśmy pływać po zatoce Blackstone Harbour w godzinach wieczornych, a nawet i w nocy. Jednego dnia popłynęliśmy do Pete’s Place i pojechaliśmy samochodem do miasta Parry Sound (i przy okazji widzieliśmy, jak przed samochodem średniej wielkości niedźwiadek przebiegł drogę Healey Lake Road). Wieczorna burza, wraz z piorunami, grzmotami, błyskawicami i lejącym jak z cebra deszczem bardzo opóźniła zwodowanie kanu i dopłynięcie z powrotem do naszego miejsca. Ponad godzinę siedzieliśmy na parkingu w samochodzie, czekając, aż burza się oddali i przestanie padać. Gdy wreszcie przeszła, zapanowała niesamowita cisza i spokój, wydawać się mogło, że niedawna burza była jedynie złym snem. O godzinie 22.30, w kompletnych ciemnościach, skierowaliśmy się w stronę biwaku. Nie było wiatru i jedynie nasze kanu znajdowało się w zatoce; od czasu do czasu na niebie pojawiały się dalekie błyskawice, ale nie słyszeliśmy grzmotów. Było to cudowne uczucie! Gdy po godzinie 23.00 dopływaliśmy do brzegu, wreszcie mogłem wypróbować moją nową latarkę, która świetnie wszystko oświetliła, aczkolwiek używałem jedynie małą część jej maksymalnej mocy 1000 lumenów.
 
Idzie burza...
Będąc w mieście Parry Sound, poszliśmy do sklepu spożywczego No Frills oraz do taniego sklepu Hart Store w kompleksie Parry Sound Mall i pojechaliśmy do rzeki Sequin River, gdzie tradycyjnie pod potężnym wiaduktem kolejowym spożyliśmy lunch. Wiadukt był wybudowany w 1907 r i ma 32 metrów wysokości i ponad pół kilometra długości—jest to najdłuższy wiadukt kolejowy na wschód od gór skalistych. W 1914 r. Tom Thomson, jeden z najsłynniejszych malarzy kanadyjskich, płynął na kanu po rzece Sequin River i zatrzymał się koło mostu, uwieczniając ów wiadukt oraz dawny tartak na obrazie, którego reprodukcja znajdowała się na historycznej tablicy koło wiaduktu.
 
Wiadukt w Parry Sound oraz obraz Tom'a Thomson'a z 1914 r.
Po posileniu się wybraliśmy się na przechadzkę po Parry Sound i ‘odkryliśmy’ fantastyczną księgarnię z używanymi książkami „Bearly Used Books”. Nie tylko byłem miło zaskoczony wielkością sklepu i ilością książek, ale też różnorodnością kategorii i tytułów książek! Szczególnie podobała mi się sekcja na temat lokalnych pisarzy i historii—od razu zauważyłem plakat, reklamujący „My Life on the Moon River” autorstwa Peter (Pete) Grisdale! Po półgodzinnym szperaniu kupiłem kilka świetnych i już dawno wyczerpanych książek, których nigdy nie znalazłbym w innuch księgarniach typu „Chapters”!
 
Stara stalowa klamra na naszym miejscu
Akurat skończyłem czytać „City of Thieves” („Miasto Złodziei”) Davida Benioff—świetną książkę, której akcja rozgrywa się podczas Blokady Leningradu podczas II wojny światowej i która zapewne była luźno oparta na autentycznej historii, przekazanej autorowi przez jego dziadka—i od razu zabrałem się za czytanie kupionej w księgarni w Parry Sound „The Gates of Hell” („Bramy Piekła”) Harrisona E. Salisbury. Również i ta powieść rozgrywa się w Związku Sowieckim—bardzo szybko domyśliłem się, że postać głównego bohatera była oparta na życiu pisarza Aleksandra Sołżenicyna. Zatem książka była bazowana na wielu prawdziwych wydarzeniach i w niezmiernie realistyczny sposób ukazywała zawiłości brutalnego systemu sowieckiego począwszy do Rewolucji Październikowej do lat siedemdziesiątych XX w. Co ciekawe, jej autor (Salisbury) także napisał „The 900 Days: The Siege of Leningrad” („Dziewięćset Dni: Blokada Leningradu”) i David Benioff obficie czerpał z niej informacje, do swojej książki.
 
Pomnik Francis Pegahmagabow
Udaliśmy się tez do „Charles W. Stockey Center for the Performing Arts” (‘Centrum Sztuki Widowiskowej’), w którym jest wystawianych bardzo dużo koncertów i widowisk. Usytuowane na brzegach zatoki Georgian Bay, również stanowi wyśmienitą lokację do oglądania zachodów słońca. Również zauważyliśmy nowy pomnik, który odsłonięto dwa tygodnie temu—przedstawiał naturalnej wielkości figurę z brązu Francis Pegahmagabow, bohatera I wojny światowej i najbardziej odznaczonego Indianina w tejże wojnie.

Później wolno pospacerowaliśmy szlakiem Rotary and Algonquin Fitness Trail i dotarliśmy do parku & plaży Waubuno Beach. W parku znajdowała się dość duża kotwica i historyczna tablica pamiątkowa:

ZATOPIENIE STATKU WAUBUNO W 1879 ROKU

Owa kotwica, wydobyta w 1959 r., należała do parowca „Waubuno”, drewnianego bocznokołowca o wyporności 180 ton, zbudowanego w Port Robinson w 1865 roku. Statek przewoził towary i pasażerów na prosperujących trasach żeglugowych na jeziorze Huron w XIX wieku. Będący pod dowództwem kapitana J. Burkett statek opuścił miasto Collingwood w dniu 22 listopada 1879 r. w drodze do miasta Parry Sound. Tego dnia Waubuno natrafił na potężną wichurę i zatonął na zatoce Georgian Bay około 32 kilometry od tego miejsca. Wszyscy pasażerowie i załoga zginęli i chociaż później odkryto jego wrak, nigdy nie znaleziono ciał 24 ofiar, jak też nigdy nie ustalono, co dokładnie spowodowało katastrofę.

W 2013 r. biwakowaliśmy na wyspie Wreck Island (też w parku Massasauga), gdzie się znajdował wrak „Waubuno”. Popłynęliśmy w to miejsce i widzieliśmy go w płytkiej wodzie, pomiędzy wyspami Wreck Island i Braden Island.
 
Nasze drugie miejsce biwakowe
Ponieważ nasze miejsce biwakowe już było przez kogoś zarezerwowane od czwartku, na ostatnie dwa dni pobytu musieliśmy się przenieść na miejsce znajdujące się na północnej stronie kanału, dosłownie rzut kamieniem od poprzedniego miejsca nr 508. W czwartek po południu trzy razy popłynęliśmy kanu, przewożąc nasze rzeczy. Nowy biwak był rozległy i malowniczy, namiot rozbiliśmy najdalej paleniska, koło skał. Nie posiadał on jednak skalnego grzbietu wzdłuż kanału, toteż doskonale widzieliśmy i szczególnie słyszeliśmy wszystkie przepływające łodzie motorowe—było to hałaśliwe miejsce. Nie mogliśmy też oglądać przepięknych zachodów słońca.
 
Żeremie bobrowe koło naszego pierwszego miejsca biwakowego
Pierwszego ranka na nowym biwaku usłyszeliśmy jakiś hałas; gdy Catherine wyszła z namiotu, zobaczyła czarnego niedźwiadka nieopodal pojemnika z żywnością zabezpieczonego przed niedźwiedziami, „bear proof container”. Zobaczywszy ją, od razu uciekł i zniknął w lesie. Piętnaście minut później usłyszeliśmy jakieś hałasy i krzyki dochodzące z miejsca biwakowego po drugiej stronie kanału—„niedźwiedź, niedźwiedź!”. Widocznie niedźwiadek postanowił przepłynąć przez kanał i złożyć wizytę naszym sąsiadom.

Następnej nocy też słyszeliśmy podejrzane odgłosy blisko namiotu, jakby coś powoli człapało, ale cokolwiek to było, to zniknęło zanim miałem okazję wyjść z namiotu i zaświecić moją silną latarką dookoła biwaku.
 
Spider Wasp ze swoją ofiarą, pająkiem
W piątek, ostatni cały dzień naszego pobytu w parku, było gorąco i wilgotno, a po południu mogliśmy doświadczyć klasyczną ‘ciszę przed burzą’, nawet powietrze nabrało specyficznego zapachu. Już o godzinie 19.00 rozpaliliśmy ognisko, kilka godzin wcześniej, niż to czyniliśmy. Był to doskonały pomysł—zaledwie upiekliśmy na grillu steki, pojawiły się czarne chmury wraz z towarzyszącymi błyskawicami i grzmotami i za chwilę rozpadało się na dobre! Szybko zdjąłem steki z grilla i już zjedliśmy je siedząc pod plandeką. Po jakimś czasie w strugach deszczu weszliśmy do namiotu. Cały czas padało i szybko zasnęliśmy, utulani przez szum deszczu, uderzającego w tropik namiotu.

Mieliśmy w planie wstać wcześnie i spakować się, ale rano też lało i dopiero w południe, korzystając z krótkiej przerwy w deszczu, szybko zapakowaliśmy mokry namiot, śpiwory, materace i nasze ubrania i umieściliśmy je w kanu. Gdy byliśmy już gotowi do wypłynięcia, ponownie nadeszły złowrogie, czarne chmury i strasznie się rozpadało! W ostatnim momencie przykryłem kanu plandeką, co okazało się świetnym pomysłem. Przynajmniej było ciepło, a to, że trochę zmokliśmy, nie było dla nas żadnym problemem. Pół godziny później, dokładnie o godzinie 14.00 (oficjalna godzina, o której należy opuścić biwak), zaczęliśmy wiosłować do Pete's Place, dopływając do niego w niecałe 30 minut. Już z daleka mogliśmy zauważyć tłumik ludzi, stojących na dokach i w miejscach wodowania kanu—kilkadziesiąt dziewczynek z pobliskiego obozu właśnie wyruszało na 4 noce na biwak do parku, aby doświadczyć dzikiej przyrody, biwakowania i pływania na kanu! Również kręciło się sporo innych turystów—jedni czekali, aby wypłynąć, inni właśnie przypłynęli i się rozpakowywali.
Tęcza nas zatoką Kempenfelt Bay

W drodze do Toronto zatrzymaliśmy się w mieście Barrie, w parku na brzegach zatoki Kempenfelt Bay (należącej do jeziora Lake Simcoe), gdzie spożyliśmy lunch—i wpatrywaliśmy się przez kilka minut w przepiękną, podwójną tęczę! Potem pojechaliśmy do Minet’s Point, gdzie rodzice ojca Catherine mieli domek letniskowy (‘cottage’), w którym jej ojciec spędził dzieciństwo i lata młodości (lata dwudzieste do początków czterdziestych XX w.). Domek nadal stał (209 Southview Road)—jak też i park, do którego bardzo często chodził z kolegami.

POJEMNIKI ZABEZPIECZONE PRZED NIEDŹWIEDZIAMI DO PRZECHOWYWANIA ŻYWNOŚCI

Od lat w Pete’s Place Access Point witał nas ogromny napis, „Jesteście w krainie niedźwiedzi”, co jest prawdą: w poprzednich latach widzieliśmy w parku te pokaźne stworzenia i słyszeliśmy wiele opowiadać o nieszczęsnych i często wystraszonych biwakowiczach, którym niedźwiedzie nie tylko zniszczyły jedzenie i podręczne lodówki, ale nieraz również i namioty. Dlatego zawsze pedantycznie zawieszaliśmy bagaże z żywnością na linach pomiędzy drzewami w taki sposób, aby niedźwiedzie nie mogły się do nich dobrać. Było to raczej żmudne zajęcie i zawsze czuliśmy do tego niechęć—za każdym razem przed opuszczeniem biwaku czy też udaniem się na spoczynek musieliśmy zabezpieczyć jedzenie i wciągnąć je do góry; za każdym razem, gdy chcieliśmy wyciągnąć coś do zjedzenia, musieliśmy wszystkie bagaże i lodówki opuścić na ziemię—i znowu wciągać na górę. To była dość mozolna praca, szczególnie dla Catherine, która była odpowiedzialna za jedzenie i sprawy kuchenne.
Food Storage Container
Tego roku czekała nas ogromna niespodzianka—na biwaku postawiono pojemnik zabezpieczony przed niedźwiedziami (‘food storage locker’, albo ‘the bear box’, albo ‘the box/bear proof bin’). Jak się okazało, takie pojemniki zainstalowano na kilkunastu miejscach biwakowych, szczególnie tych najbardziej nawiedzanych przez niedźwiedzie. To był absolutnie ŚWIETNY pomysł i pragnę wyrazić moją szczerą wdzięczność i podziękowanie dla Parku za zainstalowanie tych pojemników.

Niemniej jednak… nie jest moim zamiarem być drobiazgowym, szukając dziury w całym i krytykować tą użyteczną rzecz, ale już po pierwszym użyciu tego pojemnika, oboje momentalnie spostrzegliśmy kilka problemów z jego zaprojektowaniem.

Po pierwsze, pojemnik otwiera się od góry i potrzeba trochę siły, nieraz nawet sporo, aby unieść wieko—w szczególności Catherine miała trudności z otwieraniem (i zamykaniem) wieka i kilka razy uderzyło ją ono w głowę (warto było wtedy posłuchać jej głośnych narzekań!). Również podczas zamykania wieka musieliśmy na nie naciskać, co wywoływało dość głośny hałas. W środku były dwa niezgrabne zawiasy—moim zdaniem, utrudniały zamykanie/otwieranie pojemnika i mogły się popsuć.

Gdy przybyliśmy na biwak, pojemnik był zamknięty, ale w środku było trochę wody (i gruba rosówka); ponieważ nie było żadnego otworu w podłodze pojemnika, pozwalającego na ujście wody, musieliśmy ją wybierać ręcznie, używając papierowego kubeczka do kawy i następnie dużo papierowych ręczników w celu wytarcia podłogi do sucha. Po deszczu zauważyliśmy, że znowu się zebrała na dole woda, pomimo że pojemnik pozostawał cały czas zamknięty—co znaczyło, że nie był kompletnie wodoszczelny.

Równocześnie mechanizm zamykający był raczej niepraktyczny. Na każdej stronie pojemnika była klamerka i skobel oraz dwa karabinki, przytwierdzone do pojemnika za pomocą cienkich stalowych linek. Od razu wyraziłem opinię, że wcześniej czy później (prawdopodobnie wcześniej) stalowe linki pękną czy też rozplączą się i karabinki oderwą się, po prostu były za delikatne, aby wytrzymać ustawiczną używalność przez dziesiątki biwakowiczów, nie wspominając już o sporadycznych wandalach—czy też o upartych i zręcznych niedźwiadkach.

Po przeniesieniu się na nasze drugie miejsce, gdy Catherine chciała włożyć jedzenie do pojemnika na nowym miejscu, po prostu nie mogła go otworzyć. Oboje musieliśmy dobrze się namęczyć, aby wreszcie podnieść do góry wieko—okazało się, że jeden z zawiasów się skrzywił i prawie oderwał się od pojemnika, blokując w ten sposób wieczko. A w dodatku jednego z karabinków nie było, a drugi był, niemniej jednak stalowa linka była oderwana do pojemnika. Nie mogliśmy uwierzyć, że nasze przewidywania tak szybko się sprawdziły! Poza tym, pojemnik stał na nierównym gruncie i gdy otwieraliśmy wieczko, przechylał się w tył.

Niecały rok temu, na jesieni 2015 r., spędziliśmy kilka tygodni biwakując w kilku parkach w USA (szczególnie w Yellowstone) i wszystkie z nich posiadały podobnego rodzaju przeciw-niedźwiedziowe pojemniki (głównie z powodu niedźwiedzi Grizzly), toteż mogliśmy porównać pojemniki w parku Massasauga z pojemnikami w parkach w USA.

Pojemniki w USA były w stylu szafek kuchennych, posiadały dwa frontowe drzwi, niezmiernie praktyczne—górną część pojemnika można było wygodnie używać jako ‘stołu’ i tymczasowo kłaść na niej różne przedmioty czy też artykuły spożywcze. Wkładanie szczególnie ciężkich rzeczy do środka pojemnika było też o wiele prostsze i łatwiejsze. Mechanizm zamykający/otwierający pojemnik był prosty i cichy (nie było niezgrabnych zawiasów), zamek/zasuwka była wbudowana i nie potrzeba było robić żadnych kombinacji z karabinkami (mniej części, które mogły potencjalnie się zepsuć lub zgubić). Pojemniki również były na stałe wkopane w ziemię. Nie przypominam sobie, aby w nich zbierała się woda—a sprzątanie było bardzo proste.

Pomimo tego, co napisałem powyżej, byliśmy i nadal jesteśmy bardzo zobowiązani, że park zainstalował tego rodzaju pojemniki!
Catherine; z tyłu nasze miejsce biwakowe
Podsumowując, chociaż nie pływaliśmy za dużo na kanu, świetnie wypoczęliśmy w parku i z przyjemnością do niego nie raz jeszcze powrócimy!

środa, 16 grudnia 2015

BIWAKOWANIE I PŁYWANIE NA KANU NA WYSPIE FRANKLIN ISLAND, ONTARIO, CZERWIEC 2015

Nasze trasy na wyspie Franklin Island w/g GPS

W 2014 r. po raz pierwszy wybraliśmy się na wyspę Franklin Island na zatoce Georgian Bay, na północ od miasta Parry Sound. Wyspa ta jest własnością Korony (‘crown land’-domena królewska) i niewymagane są żadne pozwolenia czy też opłaty kempingowe—każdy rezydent Kanady ma prawo na niej się zatrzymać przez 21 dni (po tym czasie techniczne powinien się przenieść o ok. 100 metrów), nierezydenci zobowiązani są płacić, ale jakoś nie wyobrażam sobie jakichkolwiek kontroli w tym zakresie! Wyspa została nazwana na cześć słynnego brytyjskiego żeglarza i badacza Arktyki, Sir John Franklin (1786-1847), który przepływał zatoką Georgian Bay w 1825 r. podczas drugiej wyprawy do Arktyki. W 1845 roku Franklin wyruszył w ostatnią ekspedycję w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego na północy Kanady. Załoga porzuciła dwa statki uwięzione w lodach i w rezultacie sam eksplorator i 128 osobowa załoga powoli zginęli z głodu, hipotermii, gruźlicy, zatrucia się ołowiem i szkorbutu. W 2015 r. naukowcy z uniwersytetu w Albercie i Wielkiej Brytanii, po zbadaniu pozostałości 36 popękanych kości znalezionych na wyspie King William Island doszli do wniosku, że przekazywane słownie przez Eskimosów opowieści o mającym miejsce kanibalizmie wśród członków załogi ostatniej ekspedycji Franklina były prawdziwe.
Widok wieczorem z naszego miejsca biwakowego na zatokę Georgian Bay 

Wyspa Franklin Island ma kształt jajowaty, o wymiarach 5.5 km na 3 km i po stronie wschodniej oddzielona jest od lądu kanałem Shebeshekong Channel, którego szerokość wynosi od niecałych 100 metrów do ponad 2 kilometrów, toteż dopłynięcie na wyspę nie jest trudne i nie zajmuje zbyt wiele czasu. Wyspa jest skalista, jej brzegi upstrzone skałami i zatoczkami, a w jej środku posiada kilka jezior.


W niedzielę, 21 czerwca 2015 r., po trzygodzinnej jeździe samochodem, dotarliśmy do osady Snug Harbour. Rok temu mogliśmy bezpłatnie zaparkować samochód; okazało się, że w tym roku lokalne władze miejskie zarezerwowały cały parking dla mieszkańców i musieliśmy zaparkować na płatnym parkingu należącym do pobliskiej restauracji/przystani Gilly’s Snug Harbour Restaurant & Marina, dla której z pewnością te nowe przepisy stanowią świetne źródło dochodów! Napisy na parkingu dla lokalnych mieszkańców były bardzo mylące i Catherine poprosiła jednego z mieszkańców o pomoc w ich rozszyfrowaniu. Powiedział, że ów przepisy zostały wprowadzone w 2015 roku i bardzo dużo samochodów otrzymuje mandaty za złe parkowanie, kosztujące $70. Pogoda była idealna i po godzinie nasze wypełnione po brzegi kanu było na wodzie. Według GPS, dopłynięcie do ubiegłorocznego miejsca biwakowego powinno nam zająć godzinę.
Nasze miejsce biwakowe na wyspie Franklin Island-musieliśmy zwinąć częściowo plandekę z powodu silnych wiatrów

Po kilkunastu minutach wiosłowania opuściliśmy zatoczkę Snug Harbour, minęliśmy malowniczą latarnie morską Snug Harbour Lighthouse na wyspie Snug Island i znaleźliśmy się na otwartych wodach zatoki Georgian Bay. Ponieważ wiatry zwykle wieją z zachodu na wschód—a płynęliśmy w kierunku zachodnim i nadal byliśmy osłonięci wyspą—fale były nieduże i bez żadnych problemów mknęliśmy naprzód.
Widok z naszego miejsca biwakowego na wzburzone wody zatoki Georgian Bay i Latarnie Morską Red Rock Lighthouse. Nawet w naszych osłoniętych zatoczkach było ciężko wiosłować

Po przepłynięciu 3 kilometrów dopłynęliśmy do południowej części wyspy Franklin Island i wiosłowaliśmy pomiędzy kilkoma masywnymi skałami [o niezbyt miłej nazwie Okrutne Skały (Savage Rocks)] a brzegiem wyspy, usianym zatoczkami i skałami. Ponieważ nasz biwak znajdował się po zachodniej stronie wyspy, która była kompletnie nieosłonięta i narażona na wiatry, ten stosunkowo krótki kawałek trasy mógł potencjalnie okazać się najbardziej skomplikowany. Gdy po naszej prawej stronie pojawił się południowo-zachodni przylądek wyspy Henrietta Point, skręciliśmy w prawo, w kierunku północnym, i zaczęliśmy płynąć blisko zachodniego brzegu wyspy, lawirując pomiędzy masywnymi skalnymi wysepkami i ostrymi skałami wystającymi z wody lub kryjącymi się pod jej powierzchnią. Momentalnie zorientowaliśmy się, że wiejący z zachodu wiatr był na tyle silny, że wywoływał dość duże fale; poza tym w strefie brzegowej, gdzie było płytko i znajdowały się połacie skalne pod powierzchnią wody, fale ulegały spiętrzeniu i nagle osiągały dość sporą wysokość—przynajmniej dla naszego kanu. Z tego powodu raptownie znaleźliśmy się w dość nieciekawej sytuacji—wiejący wiatr utrudniał nam wiosłowanie, musieliśmy uważać, aby nie uderzyć w skały, a co najważniejsze, fale były na tyle wysokie, że były w stanie wywrócić kanu. Oboje silnie wiosłowaliśmy i non-stop musiałem ustawiać kanu dziobem do fal, które nim i tak rzucały na wszystkie strony. Po prawej stronie zobaczyliśmy na skalistym wzgórzu namiot, ale pochłonięty wiosłowaniem, nawet nie zwróciłem na niego uwagi. Od wejścia do zatoczki dzieliło nas kilkadziesiąt metrów; z powodu kierunku fal nie mogliśmy po prostu skręcić w jej stronę, bo płynąc równolegle do kierunku fal, narażeni bylibyśmy na wywrócenie. Toteż płynęliśmy w przeciwnym kierunku, prostopadle do fal, które w zależności od znajdujących się dookoła nadwodnych i podwodnych skał były na tyle wysokie, że Catherine zaczęła krzyczeć, iż z przodu dostaje się do kanu woda, a ja natomiast uklęknąłem na podłodze kanu, aby poprawić jego stabilność. Po kilku minutach takich zmagań postanowiliśmy wykonać szybki skręt o 180 stopni—udało nam się wybrać taki moment, gdy jedna fala właśnie przeszła, a następna jeszcze nie zdążyła się pojawić—i popychani od strony rufy falami i wiatrem, po minucie wpłynęliśmy do pierwszej zatoczki, która zapewniła nam wreszcie kompletne bezpieczeństwo. Kilkadziesiąt metrów dalej wpłynęliśmy do następnej zatoczki i ucieszyliśmy się widząc, że nasze zeszłoroczne miejsce biwakowe jest wolne. Jeszcze parę pchnięć wiosłem i dopłynęliśmy do skalnego brzegu.
Nasze miejsce biwakowe

Przy palenisku było już trochę drzewa, pozostawionego przez poprzednich biwakowiczów. Zastanawialiśmy się, gdzie rozłożyć namiot—ubiegłoroczne miejsce (oczywiście, na skale) nie było najgorsze, ale nie za bardzo dobrze mi się na nim spało i dlatego tym razem wybraliśmy inne, bliżej ogniska. Podczas gdy ja zająłem się rozbiciem namiotu, napompowaniem materacy i rozpakowaniem śpiworów, Catherine przyniosła pozostałe rzeczy, ustawiając je na skale, pod rozłożystą sosną. Jeszcze tego wieczoru rozwiesiliśmy ogromną plandekę i następnie odbyliśmy ponad godzinną przejażdżkę kanu po naszej zatoce—na vis-a-vis biwakowało parę osób, ale praktycznie ich nie widzieliśmy. Przy okazji zebraliśmy z brzegów drzewo na ognisko, co było o wiele łatwiejsze, niż szukanie go na naszym miejscu. Na wyspie było masę krzewów jagodowych i już zawiązały się jagody—w ubiegłym roku mogliśmy je zbierać, w tym roku przybyliśmy trochę za wcześnie.
Wreszcie mogliśmy usiąść przy ognisku i rozkoszować się wieczornym widokiem

Mówiąc o naszym miejscu, to było ono istotnie niepowtarzalne: pomiędzy nim a zatoką Georgian Bay było kilka zatoczek, na których mogliśmy bez problemu pływać nawet podczas silnych wiatrów, jak też po wschodniej stronie były następne zatoczki, oddzielone od pozostałych bardzo wąską skałą (rok temu czasem przenosiliśmy przez nią kanu) — na wspomniane zatoczki można było też wpłynąć kanałem z zatoki Georgian Bay i zatrzymywało się w nich sporo łodzi motorowych z kabinami oraz żaglówek. Na szczęście ich załogi zachowywały się cicho i nie wariowały na głośnych dmuchanych łodziach motorowych. Siedząc przy ognisku, mieliśmy przepiękny widok na skalne zatoczki oraz bezkresne wody zatoki Georgian Bay. Prawie-że na przeciwko (5.5 km od nas) wyrastała masywna latarnia morska na skale Red Rock (posiadała na dachu lądowisko dla helikopterów); wieczorem co 10 sekund wysyłała jednosekundowe sygnały świetlne. Bardziej na północ rozciągały się na prawie 10 km połacie wysp Mink Islands (wyspy norek), do których często przypływają kajakarze—są one niezmiernie malownicze, na niektórych znajdują się prywatne domki letniskowe i nieraz trudno jest znaleźć dobre miejsce biwakowe. Rozważaliśmy popłynięcie do tych wysp z naszego miejsca, ale obawialiśmy się zmiennej pogody—pomiędzy nimi a naszą wyspą nie ma żadnych wysepek i przez 5-6 kilometrów płynęlibyśmy na kompletnie otwartych wodach zatoki Georgian Bay—w razie zmiany pogody i nawet stosunkowo lekkiego wiatru, moglibyśmy się znaleźć w dużych tarapatach albo też nie być w stanie dopłynąć z powrotem do naszego biwaku.
Uwielbialiśmy pływać na kanu przed zachodem słońca na otwartych wodach zatoki Georgian Bay!

Rozwieszona plastikowa plandeka nad naszą ‘kuchnią’ umożliwiała nam schronienie się pod nią podczas deszczu—a prognoza pogody nie była najbardziej optymistyczna. Rzeczywiście, w poniedziałek ledwie się nam udało zrobić żeberka z grilla nad ogniskiem, gdy zaczęło padać i szybko schowaliśmy się w namiocie. Lało rzęsiście całą noc, a do tego zerwał się silny wiatr, w porywach dochodzący do 60 km/h. Rano na jakiś czas przestało padać, ale było tak wietrznie, że zatoka Georgian Bay pokryta była spienionymi grzywaczami i pióropuszami wody z rozpryskujących się fal, uderzających w skały; ba, nawet na naszej zatoczce utworzyły się fale—nie byłyby one oczywiście żadnym zagrożeniem dla naszego kanu, ale wiejący wiatr pewnie bardzo utrudniałby nam wiosłowanie i dlatego nigdzie tego dnia nie popłynęliśmy, spędzając sporo czasu pod plandeką.
Gdy zachodziło słońce, skały nabierały przepięknych kolorów

Przywiozłem ze sobą kilka nieprzeczytanych tygodników „The Economist” jak też dwie książki, „The Day Trader” autorstwa Stephen Frey i „The Passage” Justin’a Cronin. Miałem zamiar zacząć od tej pierwszej, ale niestety, wpadła ona przedtem w ręce Catherine, toteż zacząłem czytać tą drugą, „The Passage.” Według zamieszczonych na pierwszych stronach fragmentów kilkudziesięciu niezmiernie entuzjastycznych recenzji, spodziewałem się, że całkowicie mnie ona pochłonie. Owszem, pierwsze 200 stron było całkiem niezłe, ale po przerobieniu następnych 100 stron przestałem ją czytać i nie zamierzam do niej powrócić, kompletnie nie w moim stylu. Na szczęście Catherine zakończyła czytanie „The Day Trader”—oczywiście, jest to o wiele mniej ambitna pozycja niż „The Passage”, typowe ‘czytadło’, które okazało się całkiem niezłe.
Sądziliśmy, że natrafiliśmy na skamieniałą mumię lub sarkofag Azteków lub Egipcjan!

Pogoda się trochę wyklarowała, ale nadal było dość chłodno, szczególnie w nocy, jak też czasem padało. Jednakże każdego dnia wieczorem wybieraliśmy się na przejażdżki kanu i często wypływaliśmy na otwarte wody zatoki, obserwując piękne zachody słońca. Podczas naszego pobytu w zatoczkach cumowały przez dwie noce dwie łodzie, ale praktycznie w ogóle ich nie widzieliśmy.
Jeszcze jedna formacja skalna o niezmiernie ciekawych kształtach. Kto ją wykuł?

Sądziłem, że uda mi się zobaczyć jakieś węże i inne stworzonka (rok temu Catherine prawie nastąpiła na małego grzechotnika przy wyjściu z namiotu, jak też widziałem niegroźnego węża zaskrońca), ale jedynie udało się nam obserwować kilka razy piżmoszczura (Muskrat), mającego zapewnie niedaleko swoje mieszkanko, zresztą widzieliśmy go też rok temu w tym samym miejscu.
Przecudowne zachody słońca na zatoce Georgian Bay

Powrót planowaliśmy w poniedziałek lub we wtorek, ale w czwartek słuchałem prognozy pogody i podczas gdy na piątek zapowiadano świetną pogodę, w weekend miało bardzo padać i być wietrznie, a zapowiadana pogoda po weekendzie też nie wyglądała zachęcająco. Catherine była trochę niechętna tak wcześnie wracać do domu, ale jakoś ją przekonałem (i na szczęście, bo weekend był rekordowo deszczowy, wietrzny i chłodny). Istotnie, piątek okazał się niezmiernie słonecznym i ciepłym dniem, powoli się spakowaliśmy i dokładnie w południe opuściliśmy wyspę. Tym razem nie mieliśmy żadnych problemów z falami czy też z wiatrem. Po drodze minęliśmy grupę kajakarzy, zmierzającą w przeciwnym kierunku. Dokładnie po godzinie dotarliśmy do doku. Grupa kobiet właśnie przygotowywała się do zaczęcia weekendowej wycieczki—współczuliśmy im z powodu niezmiernie nieciekawej prognozy pogody. Catherine przyprowadziła z parkingu samochód i po pół godziny pojechaliśmy do mariny, gdzie w sklepiku Catherine zafundowała sobie porcję lodów. Zauważyłem na półce ułożonych na sprzedaż kilka książek o Ontario napisanych przez znanego autora Terry Boyle, który ‘specjalizuje’ się w opisywaniu różnych fascynujących, aczkolwiek mało znanych wydarzeń i epizodów związanych z historią Ontario i wiele z nich dotyczy duchów, zjaw i nawiedzonych domów. Wskazując na te książki, głośno powiedziałem do Catherine:
Zbieraliśmy drzewo na ognisko na brzegach, bo na naszym miejscu nie było go dużo

            — Spójrz na te książki Terry Boyle—to jest ten facet, którego spotkaliśmy kilka lat temu w Towarzystwie Historycznym Miasta Streetsville (Streetsville Historical Society)!

Słyszący do sprzedawca w sklepie przytaknął i wskazał na stojącego koło mnie mężczyznę.

            — Tak, to właśnie jest Terry Boyle we własnej osobie!


Jak się okazało, autor ma w tych okolicach swój domek. Miałem okazję z nim porozmawiać przez kilka minut i podziękować za jego książki—ich lektura nie tylko znacznie powiększyła moją wiedzę na temat prowincji Ontario, ale też niezmiernie wzbogaciła moje podróże. Powiedział, że być może ponownie odwiedzi Towarzystwo Historyczne Miasta Streetsville w tym roku.

We wrześniu 2017 roku, gdy byliśmy w księgarni “Bearly Used Books” w Parry Sound, dowiedzieliśmy się, że Terry Boyle zmarł 11 lipca 2016 roku w wieku 63 lat.


Na wyspie Franklin Island znaleźliśmy wiele przytulnych zatoczek

Ogólnie była to fajna wycieczka, chociaż trochę za krótka, jak też było za bardzo deszczowo, chłodno i wietrznie. Niemniej jednak piękno otaczającego nas krajobrazu w pełni zrekompensowało wszelkie niedogodności.




wtorek, 3 listopada 2015

THE MASSASAUGA PROVINCIAL PARK, ONTARIO: BIWAKOWANIE I SPOTKANIE Z GRZECHOTNIKIEM, WRZESIEŃ 2014 R.

Nasza trasa w/g GPS w parku Massasauga
Park Massasauga z pewnością jest jednym z ulubionych miejsc, do których często powracam i na początku września 2014 r. wybrałem się do niego po raz szósty. Pogoda była nadal letnia i nie zapowiadano opadów deszczu. Dojechaliśmy do Pete Access Point, gdzie znajdował się niewielki budynek biurowy parku, jak też wypożyczalnia kanu i rozległy parking. Od razu poinformowano nas o bardzo aktywnych niedźwiedziach buszujących w parku i uczulono, aby zawsze wieszać na gałęziach drzew nasze jedzenie, co zresztą i tak zamierzaliśmy robić. Było trochę wietrznie, ale jako że większość naszej trasy wiodła przez osłonięte od wiatru kanały, nie stanowił on dla nas dużego problemu. Zabrało nam prawie 4 godziny, aby dotrzeć do miejsca biwakowego—tym razem zarezerwowaliśmy miejsce nr. 601, na małej zatoce Jenner Bay. Mój kolega, jako kanuista raczej nowicjusz, był dość zmęczony wiosłowaniem i odetchnął z ulgą, gdy wreszcie dopłynęliśmy do biwaku.
Miejsce biwakowe nr 601 na zatoce Jenner Bay

Miejsce to odwiedziłem wraz z Catherine kilka lat temu; położone w bardzo specyficznym, a wręcz magicznym lesie, było dosyć mroczne… jak też było w nim coś upiornego i niesamowitego—wówczas oboje to czuliśmy i nawet żartowaliśmy, że byłoby idealne do nakręcenia taniego krwawego horroru. Na brzegu znajdowała się niewielka plaża, gdzie ustawiono parkową ławę oraz palenisko. Ponieważ zawsze biwakowałem na skalistych brzegach czy też wysepkach, często rozbijając namiot bezpośrednio na gołych skałach, tym razem z przyjemnością namioty ustawiliśmy w lesie, kilkanaście metrów od brzegu. Sądzę, że drugi powód, dla którego wybrałem to właśnie miejsce miał też inne podłoże—po prostu chciałem przekonać się, czy owe uczucie grozy, jakiego doznaliśmy kilka lat temu, urzeczywistni się czymś konkretnym i złowrogim… podobnie, jak to ma (przynajmniej na filmach) miejsce w domach nawiedzonych przez duchy (a w naszym przypadku, na nawiedzonych biwakach). Na zatoce Jenner Bay znajdowały się jeszcze dwa inne miejsca biwakowe (w czasie naszego pobytu nikt na nich nie przebywał), ale obydwa były o wiele gorsze od naszego. Po rozbiciu namiotów znaleźliśmy idealne gałęzie, na których powiesiliśmy beczkę z jedzeniem oraz plastikową lodówkę.
Widok z naszego miejsca na zatokę Jenner Bay

Tu i tam widniało kilka głębokich zagłębień, najprawdopodobniej utworzonych przez człowieka—przypominały trochę okopy, jakich masę spotykałem w polskich lasach. Gdy po powrocie spytałem się strażnika, czy może znał ich pochodzenie, powiedział, że dziesiątki lat temu w parku prowadzono różnoraką działalność (wyrąb drzewa, rybołówstwo) i jest bardzo możliwe, że w tym miejscu stały zabudowania. Wgłębienia przypominały masowe groby, które, po rozpadnięciu się zakopanych w nich ciał, zapadły się… jednakże nie próbowałem przeprowadzać żadnych amatorskich badań archeologicznych.
Ryba catfish (sum) nie wygłąda może zachęcająco, ale za to smakuje wybornie!

Zatoczka Jenner Bay była całkiem prywatna, jednak przez dwie noce zakotwiczyła się w niej średniej wielkości łódź motorowa oraz parę razy wpływały małe motorówki z wędkarzami.
Krzysztof z naszą kolacją

Codziennie wypływaliśmy na kanu wędkować na zatoce Jenner Bay oraz na jeziorze Huron; drugiego dnia złapałem dużego, 7-8 kilogramowego suma (cat fish), którego usmażyliśmy na patelni i z rozkoszą zjedliśmy, był wyborny! Później jeszcze złapaliśmy dwa szczupaki, obydwa na naszej zatoce i również trafiły na patelnie.

Co ciekawe, poziom wody w jeziorze nieustannie się zmieniał; jednego dnia woda dochodziła do paleniska, a następnego cofała się o przynajmniej jeden metr. Jedzenie skrupulatnie wieszaliśmy wysoko na gałęziach drzew i nigdy żadne stworzenie nie starało się do niego dobrać; jedynie w nocy widzieliśmy, jak przy ognisku biegały zabawne myszki. Kilka razy zauważyliśmy kolibry, które żywiły się nektarem kwiatów rosnących na brzegu.

Kilka dni po przyjeździe powiosłowaliśmy do wyspy Frying Pan Island, gdzie wstąpiliśmy do małego sklepiku (również posiadał napoje alkoholowe), uzupełniliśmy zapasy piwa i lodu i następnie skierowaliśmy się ku słynnej restauracji Henry’s Restaurant, znajdującej się w innej części tejże wyspy. Gdy się do niej zbliżaliśmy, byłem zdziwiony, że jej doki, przy których normalnie było zacumowanych kilkadziesiąt ogromnych łodzi, motorówek, żaglówek i nawet samolotów, tym razem świeciły pustką. Domyśliłem się, że restauracja zakończyła swoją sezonową działalność po święcie „Dnia Pracy” (2 września 2014 r.), kilka dni przed naszym przybyciem! Zawiedzeni—bo szykowaliśmy się na smażoną rybę—zatrzymaliśmy się przy dokach należących do Sans Souci and Copperhead Association i wreszcie mogłem zapoznać się z napisami znajdującymi się na ustawionych tam obeliskach (w poprzednich latach zawsze widziałem je z daleka i nigdy nie mieliśmy czasu się tam zatrzymać). Jedna z tablic poświęcona była słynnemu podróżnikowi Samuel de Champlain, który płynął w tej okolicy 399 lat temu (w 1615 r.):

Samuel de Champlain
na
Kanu
1615 r.

„Jeżeli o mnie chodzi, to zawsze trudzę się
Aby przygotować drogę dla tych
Co po mnie są gotowi nią podążać”.

Prowincja Ontario
Stowarzyszenie Zatoki Georgian Bay
1948

Po krótkim wypoczynku udaliśmy się z powrotem na nasze miejsce, otworzyliśmy puszkę pysznego, zimnego piwa i obserwowaliśmy wschodzący księżyc, który właśnie osiągnął pełnię.

Przedostatniego dnia wieczorem, gdy siedziałem na brzegu zatoki, pochłonięty czytaniem czasopism, nagle zauważyłem koło kanu zwiniętego węza; niewątpliwie, był to grzechotnik (Eastern Massasauga Rattlesnake), jedyny jadowity wąż w Ontario, od którego zresztą wywodzi się nazwa parku. Od razu zawołałem Krzysztofa i sięgnąłem po aparat fotograficzny. Krzysztof początkowo sądził, że zrobiłem mu dowcip i umieściłem sztucznego węża, aby go przestraszyć, bo wąż pozostawał przez długi czas w kompletnym bezruchu—ale po kilku minutach zaczął powoli pełznąć, potrząsając ogonem zakończonym grzechotką. 
Grzechotnik "The Easter Massasauga Rattlesnake" na naszym biwaku

Grzechotka składała się z 9 obrączek. Nie jest tak łatwo spotkać grzechotnika w Ontario—to był piąty raz, gdy maiłem okazję zobaczyć taki okaz na wolności—i z pewnością był to największy grzechotnik, jakiego widziałem: miał prawie metr długości, był bardzo gruby i w odróżnieniu od poprzednich, kompletnie się nas nie bał i nie próbował uciec, jak to zwykle one robią. Bez pardonu posuwał się ku nam, przeszedł przez palenisko i powoli zniknął w krzakach. Wiedząc, że grzechotniki zwykle polują w nocy, cierpliwie wyczekując przechodzących gryzoni, staliśmy się niezmiernie ostrożni, gdy spacerowaliśmy w lesie, szczególnie wieczorami i w nocy. Chociaż od lat sześćdziesiątych XX w. nie było w Ontario ofiar śmiertelnych spowodowanych ukąszeniem grzechotnika, nie zamierzaliśmy ryzykować (nota bene, szpital w niedalekim mieście Parry Sound posiada surowicę).
Koliber

Gdy ostatniego dnia opuściliśmy nasze miejsce i skierowaliśmy się ku Pete’s Place, mój GPS firmy Garmin nagle przestał wskazywać właściwą lokację i pomimo kilku prób, nie udało mi się go naprawić. Na szczęście posiadałem ze sobą zapasowy. Bez wątpienia, poradzilibyśmy sobie ze znalezieniem drogi powrotnej bez używania tego urządzenia, ale było o wiele wygodniej płynąc z jego pomocą. Dość mocno wiało i musieliśmy szczególnie mocno wiosłować na dość wzburzonej zatoce Woods Bay, ale gdy wpłynęliśmy w zatokę Blacktone Harbour, wiatr ucichł.

Wdaliśmy się w rozmowę z pracownikami parku i powiedzieli nam, że codziennie biwakujący w nim turyści informowali o niedźwiedziach, odwiedzających ich miejsca biwakowe, ale akurat działo się to nie w tej części parku, w której biwakowaliśmy. Na szczęście, niedźwiedzie były jedynie zainteresowane jedzeniem, nie ludźmi, jednak mogę sobie tylko wyobrazić, jak przerażające i nieprzyjemne musiały być takie spotkania z niedźwiedziami, bo sam doświadczyłem ich w przeszłości.
Przy ognisku

Nic strasznego ani nadprzyrodzonego nie wydarzyło się podczas naszego pobytu na tym miejscu, jednakże rok później Krzysztof powiedział, że rzeczywiście, było na nim coś nieprzyjemnego i przyprawiającego o gęsią skórkę i do tej pory to uczucie go nie opuszczało.

Ogólnie była to fajna wyprawa: park był prawie kompletnie pusty, prawie że nie widzieliśmy przepływających motorówek, sezon komarów prawie dobiegł końca, jak też nadal utrzymywała się dobra pogoda. Mieliśmy nadzieję złowić więcej ryb, lecz cóż, nie zawsze można mieć wszystko, co się pragnie! W każdym razie z przyjemnością odwiedziłbym ten park w następnym roku.




poniedziałek, 2 listopada 2015

TEMAGAMI, ONTARIO: BIWAKOWANIE W PARKU FINLAYSON POINT PROVINCIAL PARK I PŁYWANIE NA KANU NA JEZIORZE LADY EVELYN LAKE—SIERPIEŃ 2014 ROKU


Podczas naszej ostatniej wycieczki do okolic Temagami (w 2012 r.) byliśmy oczarowanie jej pięknem i nieokiełzaną przyrodą—i przyrzekliśmy sobie ją ponownie odwiedzić. Wprawdzie pływaliśmy na jeziorze Temagami w 2012 r. i nawet dopłynęliśmy do słynnej wyspy Bear Island, ale jednak stwierdziliśmy, że jezioro Temagami było absolutnie za duże na wycieczki kanu: silne wiatry i powstałe fale bardzo szybko mogły spowodować wywrócenie kanu. Zakupiliśmy kilka świetnych map Temagami, okazały się bardzo pomocne i po kilkugodzinnym zbieraniu informacji na Internecie, wybrałem jezioro Lady Evelyn Lake jako naszą następną destynację. Patrząc na mapę zauważyłem, że aby dotrzeć do jeziora Lady Evelyn Lake z Mowat Landing, musieliśmy płynąć na rzece Montreal River—ale był jeden problem: mianowicie, znajdująca się na rzece duża zapora wodna, Mattawapika Dam! 
Tama Mattawapika Dam

Chociaż wiedzieliśmy, że pewnie można byłoby się dostać do jeziora drogami służącymi przedsiębiorstwom karczującym las, nie były one zaznaczone na mapach i wyglądało, że żadna przejezdna dla normalnego samochodu droga nie prowadzi bezpośrednio do jeziora Lady Evelyn Lake. Niemniej jednak, na jeziorze było kilka ośrodków dla turystów (jak też prywatnych domków) i szybko dowiedziałem się, że one transportują sprzęt przybywających do nich gości (i nawet samych gości) na przyczepie, ciągnionej przez samochód—a więc nie musieli tradycyjnie na plecach przenosić ekwipunku! Oboje skontaktowaliśmy się telefonicznie i e-mailem z kilkoma ośrodkami, mając nadzieję uzyskać więcej informacji na temat ich sposobu transportu naszego sprzętu i kanu dookoła tamy lub skoordynowania naszego przybycia z pojawieniem się ich gości i skorzystania wtedy z ich przyczepy i transportu—oczywiście, nie za darmo. Niestety, otrzymane odpowiedzi nie spełniły naszych oczekiwań. Jeden ośrodek nawet posłał mi uprzejmą odpowiedź, że on jedynie zapewniał taki środek transportu dookoła tamy dla swoich gości i niestety nie mógł mi udzielić pomocy—jak też zapytał się, jak dowiedziałem się o istnieniu tego ośrodka, bo oni otrzymali kilka innych podobnych pytań od kanuistów. Wreszcie Catherine zadzwoniła do ośrodka Island Lodge i została poinformowana, że koło tamy mieszka jegomość o nazwisku Mitchell, który codziennie przewozi łodzie dookoła tamy—to była jego praca! Musze przyznać, że byliśmy bardzo rozczarowani, że pozostałe ośrodki turystyczne nic nam nie powiedziały o możliwości skorzystania z usług tego człowieka, tak jakby on nie istniał i jedynie te ośrodki posiadały monopol na transport dookoła tamy.
Park Finlayson Point-nasze miejszce biwakowe nr 8

Z Toronto wyjechaliśmy 1 sierpnia 2014 r., były bardzo gorąco (+30C) i słonecznie. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Gravenhurst, gdzie na parkingu supermarketu poczęstowano nas świetnym hot dogiem i po ponad godzinie wpadliśmy do małego miasteczka Katrine przy drodze nr. 11. Na początku postanowiliśmy spędzić parę dni w parku Finlayson Point Provincial Park, w którym już poprzednio biwakowaliśmy. W biurze parku spotkaliśmy Emily, młodą pracowniczkę parku. Mieszkała w tej okolicy i jakiś czas z nią rozmawialiśmy—również potwierdziła, że Mitchell zajmował się transportowaniem łodzi dookoła tamy Mattawapika Dam. Zaznaczyła dla nas na mapie parku wolne miejsca biwakowe, abyśmy mogli wybrać sobie takie, jakie nam pasuje. Również rozmawialiśmy ze strażnikiem parku, również bardzo miłym człowiekiem. Powoli jechaliśmy w parku i wybraliśmy miejsce nr 8, na skalistym wzgórzu i z częściowym widokiem na jezioro. Dookoła zauważyliśmy biegające liczne wiewióreczki ziemne (chipmunks), niektóre niosły w pyszczku dużą szyszkę lub nawet spory kawałek chleba czy bułki, zapewne skradzione turystom, i na siłę starały się je wepchnąć w całości do swoich norek w ziemi. Dwa lata temu biwakowaliśmy na przyległym miejscu nr 10, tym razem było zajęte. Dodatkowo otrzymaliśmy miejsce na wodzie przy doku na trzymanie naszego kanu. Po rozbiciu namiotu wybraliśmy się na wieczorną przejażdżkę na kanu; było gorąco i bezwietrznie. Zauważyliśmy na jeziorze kilka nurów i delektowaliśmy się ich niepowtarzalnymi dźwiękami, jakie co jakiś czas wydawały. Jednakże najpiękniejszym aspektem naszej przejażdżki był ogromny, czerwonawy księżyc—nie tylko była pełnia, ale było to tzw. ‘super moon’, super-księżyc, największy księżyc w roku.
Na jeziorze Temagami

Następny dzień był również gorący i słoneczny. Nasze miejsce biwakowe nie posiadało cienia i nawet rozważaliśmy przeniesienie się na inne, ale wszystkie dobre miejsca były zajęte. Wieczorem popłynęliśmy do miasteczka Temagami i pochodziliśmy dookoła budynków, lecz wszystko było już zamknięte. Catherine z chińskiej restauracji wzięła menu, w razie deszczów, zawsze moglibyśmy tam wstąpić. Zapadały ciemności i udaliśmy się w drogę powrotną, a następnie rozpaliliśmy ognisko i na grillu upiekliśmy żeberka.
Stara kopalnia srebra w Cobalt

We wtorek, 12 sierpnia 2014 r. już od rana padał deszcz i lało codziennie do piątku. Nasz nowy namiot „Eureka El Capitan 3” zapewniał doskonałą protekcję od deszczu. Na razie nawet nie myśleliśmy o rozpoczęciu drugiej części naszej wycieczki na jeziorze Lady Evelyn Lake, a za to postanowiliśmy odwiedzić niedaleko położone miasteczka. 
Jeden z 'weteranów' przemysłu górniczego w Cobalt, Joe Januszewski

Pojechaliśmy do Cobalt, legendarnego miasta znanego z przemysłu wydobywczego i licznych kopalni; po odkryciu srebra w 1903 r., wydobywano rekordowe ilości (ok. 80% światowego wydobycia srebra pochodziło z Cobalt), ludzie przybywali masowo pociągiem i już następnego dnia wyruszali na poszukiwanie srebra i złota (oryginalna stacja kolejowa pozostała jako muzeum). Obecnie nie było żadnych aktywnych kopalni, ale wszędzie można było zobaczyć stare górnicze artefakty i zamknięte kopalnie.
Stara stacja kolejowa w Cobalt, obecnie muzeum. To tu przybywały tłumy ludzi, licząc, że wkrótce zostaną milionerami

Wstąpiliśmy do muzeum górniczego i zabrano nas na zwiedzanie prawdziwej, chociaż już od dawna nieczynnej kopalni srebra! Była to jedna z najciekawszych wycieczek—o ile się nie mylę, jedyna inna kopalnia, jaką poprzednio zwiedzałem, to słynna kopalnia soli w Wieliczce, do której zawitałem ponad 40 lat temu—i znacznie się ona różniła od kopalni srebra w Cobalt! Przewodnicy, młodzi studenci, świetnie znali temat i bardzo przejrzyście opisali, jak ciężko ludzie musieli pracować w kopalniach i na jakie niebezpieczeństwa byli narażeni. W kopalni panowała wilgoć i panowała dość niska temperatura, utrzymująca się na tym samym poziomie przez cały rok. 
W starej kopalni srebra w Cobalt

Każdy górnik posiadał nie-elektryczną latarkę i jeżeli niechcący zgasła, znalazł się w kompletnych ciemnościach—aż trudno sobie coś takiego nam wyobrazić! Jeżeli nie był w stanie ponownie zapalić lampy, był zmuszony czekać i mieć nadzieję, że ktoś będzie w pobliżu przechodził i od niego zapali lampę—inaczej takie oczekiwanie mogło przedłużyć się do końca 12-to godzinnej zmiany: gdy po opuszczeniu kopalni przez wszystkich górników stwierdzono, że kogoś brakuje, wtedy rozpoczynano poszukiwania. Po wyjściu z kopalni mieliśmy obejrzeć film w muzeum, ale akurat nastąpiła przerwa w dostawie energii elektrycznej. Z powodu deszczu nie mogłem zrobić wystarczająco dużo zdjęć. Poszliśmy do kilku sklepów oraz na pchli targ znajdujący się pod dachem, oferujący na sprzedaż ogromną ilość różnorakich produktów.
Cobalt, Ontario

Miasteczko New Liskeard znacznie różniło się od Cobalt—posiadało wiele sklepów spożywczych, a nawet sklepy Canadian Tire i Staples. Muszę dodać, że nasze fantastyczne kanu zostało wyprodukowane przez firmę Mid Canada Fiberglass Company, znajdującą się właśnie w New Liskeard. Niestety, poprzedniego roku firma ogłosiła upadłość… Jako że niedaleko była granica z prowincją Quebec, przekroczyliśmy ją (paszporty nie były wymagane—jak na razie…) i pojechaliśmy do miasteczka Notre Dame du Norte. Wszystko było pozamykane (było po godzinie 17:00) i zawróciliśmy. W miasteczku Latchford zobaczyliśmy pamiątkową tablicę zadedykowaną żołnierzowi Aubrey Cosens.

Sierżant Audrey Cosens, V.C. 1921-1945

Urodzony w Latchford i wychowany koło Porquis Junction, Cosens zaciągnął się w 1940 r. do Regimentu Agryll and Sutherland Regiment w Armii Kanadyjskiej, a w 1944 r. został przeniesiony do Queen's Own Rifles. Z rana, 26 lutego 1945 r., jego jednostka zaatakowała siły niemieckie w Mooshof, Holandii, będącą strategiczną pozycją, niezmiernie ważną dla powodzenia dalszych operacji wojskowych. Jego pluton poniósł ciężkie straty i Cosens przejął dowodzenie. Wspomagany przez czołg, dowodził następny atak na trzy mocne pozycje nieprzyjaciela, które zdobył w pojedynkę. Później został zabity przez snajpera. Za swoje „wybitne męstwo, inicjatywę i stanowcze zdolności przywódcze” pośmiertnie otrzymał najwyższe odznaczenie wojenne imperium brytyjskiego przyznawane za waleczność, Krzyż Wiktorii (Victoria Cross, w skrócie VC).

Na drodze nr 11 w Latchford, nad rzeką Montreal River, znajduje się też Pamiątkowy Most im. Sierżanta Aubrey Cosens VC. W 2003 r. częściowo się zawalił…
Z naszego miejsca biwakowego w parku Finlayson Point Provincial Park mogliśmy obserwować łodzie, domy na wodzie oraz samoloty lądujące i startujące z wody

We wtorek rano słyszeliśmy głośne sygnały dźwiękowe wydawane prawdopodobnie przez karetki pogotowia i straży pożarnej, co było raczej wyjątkowym zdarzeniem. Parę godzin później dowiedzieliśmy się, że koło Marten River zdarzył się na drodze nr 11 wypadek, w wyniku którego zginęła 80-cio letnia kobieta. Nota bene, przyzwyczailiśmy się do niezmiernie głośnych sygnałów przejeżdżających pociągów, warkotu samolotów startujących z wody bardzo blisko naszego miejsca oraz odgłosów potężnych ciężarówek, przejeżdżających nieopodal na drodze nr 11—nie mówiąc już o licznych łodziach motorowych. Patrząc na te ciężarówki z przyczepami, transportujące ogromne ładunki wskroś Ameryki Północnej sądziliśmy, że bardziej ekonomiczne byłoby transportować towary pociągami—niestety, transport kolejowy coraz bardziej traci na znaczeniu, powiedziano nam, że przez Temagami przejeżdżały jedynie 2 pociągi dziennie; pociąg pasażerski (Toronto-Cochrane) od niedawna przestał kursować. Finlayson Point jest przyjemnym parkiem, ale jeżeli zależy komuś na ciszy i relaksacji, to z pewnością nie jest to odpowiednie miejsce!

Jednego dnia siedzieliśmy w kawiarni w Temagami i czytaliśmy w gazecie artykuł o problemach pracowniczych w fabryce firmy Bombardier w miejscowości Thunder Bay i o przetransportowaniu nowych wagonów dla torontońskiego metra—i w tym właśnie momencie zobaczyliśmy kilka ogromnych ciężarówek, wiozących… te właśnie wagony do Toronto!
Tablica pamiątkowa poświęcona pisarzowi Szara Sowa w Parku Finlayson Point w Temagami

Z powodu deszczowej pogody pozostawaliśmy w namiocie (niezbyt komfortowo), w samochodzie (bardziej komfortowo, ale ciasno) lub w bibliotece/czytelni w Temagami—która okazała się wymarzonym miejscem—i spędziliśmy w niej dobrych kilka godzin, czytając magazyny i gazety, przeglądając książki lub używając Internet. Również pogadaliśmy z przemiłymi pracownikami biblioteki. Kupiliśmy też parę książek oraz książkę mówioną, której słuchaliśmy w samochodzie.

W centrum Temagami znajdował się ciekawy sklep stolarski. Szkoda, że nasz samochód był całkowicie załadowany naszym ekwipunkiem i nie mieliśmy miejsca na przewiezienie intrygujących wyrobów z drzewa. Jedynie chcieliśmy kupić odpadki drzewne, służące do rozpałki ogniska. Sklep był jednak zamknięty, ale akurat przejeżdżał jego właściciel, jak też główny stolarz i krzyknął, abyśmy za nim jechali do głównego zakładu stolarskiego, mieszczącego się na jednej z bocznych dróg. Powiedział, że często niedźwiedzie pojawiają się koło zakładu—niedaleko było wysypisko śmieci, na którym wiele lat temu spędziłem kilka godzin, obserwując liczne czarne niedźwiedzie! Zakład wykonywał różnorakie meble, szopy, domki dla ptaków i inne rzeczy z drzewa. Bardzo przyjemnie się nam z nim rozmawiało.
Na jeziorze Temagami

Sklep spożywczy w Temagami, „Our Daily Bread” (Nasz Chleb Powszedni), nadal prosperował i był dobrze zaopatrzony. W 2012 r. spotkałem jego właścicieli (małżeństwo) i tego roku pogadałem z żoną, bardzo miłą kobietą i życzyłem jej powodzenia w prowadzeniu tego przedsięwzięcia! Musze przyznać, że byliśmy niezmiernie zaskoczeni, bo każdy, kogo spotkaliśmy w Temagami, był niezmiernie sympatyczny i pomocny!
Nasza trasa na jeziorze Lady Evelyn Lake w/g mojego GPS

Pogoda była nadal kiepska i temperatura osiągała jedynie +9C, było chłodno! Przynajmniej znaleźliśmy grzyby, które… ‘rosły jak po deszczu’ i było ich bardzo dużo! Śmieszne, ale gdy biwakowaliśmy w tym parku 2 lata temu, było ogromnie gorąco, jednego dnia pojawił się na naszym biwaku strażnik i poinformował nas, że właśnie wprowadzono w całej okolicy zakaz palenia ognisk. Tym razem byliśmy prawie-że gotowi porzucić drugą część naszej wyprawy i wrócić do domu—jakby nie było, nie byliśmy tak zatwardziałymi kanuistami, aby pomimo deszczów osiągnąć nasz cel! Ale w piątek (15/08/2014) pogoda miała się jakoby poprawić; rano nadal padało, toteż spakowaliśmy mokry namiot, opuściliśmy park i skierowaliśmy się na północ, a następnie skręciliśmy z drogi nr 11 na lewo i dojechaliśmy do Mowat Landing.
Catherine dokarmia z ręki kaczora

Grupa kanuistów właśnie zakończyła wycieczkę i pakowała się—wyglądali na zmarzniętych i niezadowolonych—nic dziwnego, po 4 dniach deszczowej i zimnej pogody! Jakiś czas bawiłem się z oswojonym kaczorem, którego karmiłem z ręki.
Uwielbiam tego rodzaju portaż!

O godzinie 15:00 byliśmy na wodzie i dość szybko osiągnęliśmy tamę Mattawapika Dam. Normalnie wymagany jest portaż ok 400 m, ale dzięki mieszkającemu tam panu Mitchell nie było on konieczny, jeżeli gotowym się było wydać $25 (opłata obejmowała również transport z powrotem). Gdy Catherine poszła po niego, ja wdałem się w rozmowę z 4 kanuistami z Hamilton, którzy mokrzy i zziębnięci właśnie udawali się w drogę powrotną. Jedna z uczestniczek pokazała mi mapę z miejsce biwakowym, na którym się zatrzymali i powiedziała, że było bardzo dobre i było na nim dużo drzewa (mokrego) na ognisko. Po krótkim czasie pojawił się pan Mitchell wraz z samochodem i specjalną platformą do transportu łodzi. Platforma wjechała do wody i po prostu wpłynąłem na nią załadowanym kanu, my usiedliśmy na tyle samochodu i powoli pojechaliśmy do zjazdu do rzeki Lady Evelyn River. Nawet nie musieliśmy mu teraz płacić, dopiero po powrocie—„czy tak, czy owak, i tak musicie tędy wrócić”, powiedział.
Piękne miejsce biwakowe, bardzo blisko jeziora Lady Evelyn Lake

Ponieważ chcieliśmy dopłynąć do rekomendowanego biwaku, bardzo silnie wiosłowaliśmy—na jeziorze byli też inni kanuiści i nie chcieliśmy stracić tego miejsca. Tu i tam spostrzegliśmy miejsca biwakowe, ale wreszcie dopłynęliśmy do rekomendowanego miejsca, opuszczonego niedawno przez grupę kanuistów z Hamilton. Rzeczywiście, było bardzo dobre, przestronne, gęsto zarośnięte i nawet posiadało prymitywną toaletę, tzw. ‘thunderbox’. Szybko rozbiliśmy namiot i rozwiesiliśmy plandekę na wypadek deszczu. Pociąłem piłą trochę drzewa i wieczorem siedzieliśmy przy płonącym ognisku. Nury dały wieczorem cudowny i długi koncert. Chciałbym też dodać, że miejsce, gdzie biwakowaliśmy, nie było częścią parku Lady Evelyn Smoothwater Provincial Park i chociaż na mapie zaznaczono miejsca kempingowe, mogliśmy zatrzymać się gdziekolwiek.
Nasze miejsce biwakowe

W sobotę, 16 sierpnia 2014 r. mieliśmy ulewę (ponownie!) i było zimno. Czytaliśmy książki i słuchaliśmy radia, podawano o rosyjskich „humanitarnych konwojach” do Ukrainy i o amerykańskim zaangażowaniu się w Iraku w walki mające na celu odbicie tamy koło miasta Mosul. Wieczorem udało się nam popływać na jeziorze Lady Evelyn Lake—odwiedziliśmy kilka wysepek oraz wyszliśmy na ląd w niezmiernie gęstym lesie, gdzie było masę powalonych i gnijących drzew. Bardzo ciężko było tam się poruszać; wszędzie było widać odchody łosi i oskubane przez nie drzewa. Po powrocie na biwak z trudem udało mi się rozpalić ognisko, drzewo było kompletnie mokre.
Na naszym miejscu biwakowym-w oddali jezioro Lady Evelyn Lake

Niedziela okazała się pochmurna, wietrzna i chłodna, ale przynajmniej nie zapowiadano deszczów. Wobec tego spakowaliśmy kuchenkę, parę rzeczy do jedzenia i wyruszyliśmy na kanu na jezioro Lady Evelyn Lake, kierując się w stronę ‘słynnych’ piaszczystych łach—dostrzegłem je na satelitarnej mapie Google i zaintrygowany ich niezwykłym kształtem, postanowiłem je ujrzeć na własne oczy.
Piaszczyste łachy na jeziorze Lady Evelyn Lake

Gdy tylko opuściliśmy ujście rzeki i wypłynęliśmy na jezioro, od razu napotkaliśmy przeciwny wiatr i spore fale — co jakiś czas Catherine, siedząca na froncie kanu, zostawała oblewana wodą, bo przód kanu podnosił się na falach i silnie uderzał o powierzchnię wody. Ponieważ musieliśmy ustawić kanu pod odpowiednim kątem do fal (inaczej fale mogłyby go zalać, a nawet wywrócić), nie było możliwe obrać najkrótszej drogi. Pomimo fal, kanu było stabilne i płynęliśmy po kompletnie otwartych wodach jeziora, z dala od brzegów. Nie widzieliśmy dookoła żadnych innych kanu lub kajaków, jedynie tu i ówdzie motorówki z wytrwałymi wędkarzami; zaintrygowani obecnością stosunkowo małego kanu na środku jeziora, przy takiej wietrznej pogodzie, z zainteresowaniem się nam przyglądali, jak walczyliśmy z falami i wiatrem i powoli się posuwaliśmy do przodu. Gdy łódź motorowa przepłynęła koło nas, jej sternik wykrzyknął w nasza stronę.

            — Podziwiam waszą nieustępliwość i uporczywość, nie każdy odważyłby się wybrać na przejażdżkę na kanu w taką pogodę!

            — My też sami siebie podziwiamy – głośno mu odpowiedzieliśmy, a już ciszej dodaliśmy – oraz naszą głupotę!
Piaszczyste łachy na jeziorze Lady Evelyn Lake

Według mojego GPS, płynęliśmy z szybkością 4 km/h. Biorąc pod uwagę, że wiosłowaliśmy bardzo zapalczywie, nasza szybkość powinna wynosić przynajmniej 6 km/h—znaczyło to, że ‘traciliśmy’ przynajmniej 2 km/h z powodu przeciwnego wiatru. Gdybyśmy płynęli z wiatrem, zapewne nasza szybkość zwiększyłaby się o 2 km/h — ale jak wielokrotnie pisałem, z kompletnie niewyjaśnionych i niezrozumiałych powodów, przynajmniej 80% naszych wiosłowań jest pod wiatr.
Nasza wycieczka do okolicy wydm (po lewej stronie)

W pewnym momencie zdawało mi się, że na horyzoncie dostrzegam nisko zawieszone chmury—szybko zorientowałem się, że to było pasmo górskie. Istotnie, w okolicy było kilka widocznych gór, miedzy innymi góra Maple Mountain (671 metrów n.p.m.) oraz Ishpatina Ridge, która przy wysokości 701 metrów n.p.m. jest najwyższym wzniesieniem w prowincji Ontario.
Wreszczie wpłynęliśmy w zatoczki uformowane z piaszczystych łach i mogliśmy spożyć gorący posiłek

Niektóre połacie jeziora były całkiem płytkie—najprawdopodobniej poziom wody zależał nie tylko od opadów deszczu, ale też od zapory Mattawapika Dam. W pewnym momencie sądziłem, że GPS się popsuł, bo według niego płynęliśmy… po lądzie! Okazało się, że mapa topograficzna pokazywała, że płynęliśmy po obszarach jeziora o ‘sporadycznej wodzie’.

Po prawie 3 godzinach intensywnego wiosłowania dotarliśmy do wydm, znajdujących się w na południowo-centralnych brzegach jeziora Lady Evelyn Lake. Labirynt częściowo zatopionych i zalesionych piaszczystych diun powstał dzięki polodowcowym wiatrom. Przypominające palce grupy piaszczystych wydm były zalane, ale nadal wystawały ponad wodę jeziora. Wydmy zostały uformowane na długo przed podniesieniem wody w jeziorze o 10 metrów w wyniku budowy hydroelektrycznej zapory i fale powodują erozję wydm, powoli je niszcząc.
Piaszczyste wydmy

Na wydmach rosły lasy sosnowe i inna roślinność, a one same tworzyły urocze kanały i zatoczki, stanowiące idealne zabezpieczenie od wiatru. Wyszliśmy na brzeg i przygotowaliśmy nasz lunch—Catherine przywiozła kuchenkę gazową i mogliśmy posilić się gorącą pastą i zupą—byliśmy przemarznięci i taki posiłek był celnym strzałem w dziesiątkę! Trochę popływaliśmy po ‘kanałach’ pomiędzy wysepkami i rozpoczęliśmy wiosłować z powrotem w kierunku naszego miejsca. Ponownie, z niewyjaśnionego powodu, płynęliśmy pod wiatr lub mieliśmy wiatr boczny, wywołujący dość spore fale i kilka razy woda dostała się do kanu. Była to powolna i mozolna „jazda.” Minęliśmy ośrodek Ellen Island Lodge (przy doku stał mały samolocik) oraz kilka wysepek i niedługo wpłynęliśmy na spokojniejsze już wody w pobliżu ujścia rzeki Lake Evelyn River; po paru minutach dopłynęliśmy do naszego biwaku. Razem przepłynęliśmy 18 kilometrów; biorąc pod uwagę spowolnienie kanu spowodowane wiejącym wiatrem, był to zapewne ekwiwalent przepłynięcia 30 kilometrów. W każdym razie była to niezwykle ciekawa wyprawa!
Wreszcie z powrotem na biwaku!

Od razu po wyjściu z kanu rozpaliłem ognisko i następnie zacząłem się przy nim grzać, jak też suszyć mokre skarpetki i buty. Catherine natomiast wskoczyła do namiotu, nakryła się kilkoma śpiworami i dopiero opuściła go po pół godziny, gdy się rozgrzała. Potem oboje siedzieliśmy przy ognisku, grzejąc się, pijąc czerwone wino i zajadając pyszne żeberka z grilla.

Następnego dnia spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Po dopłynięciu do zapory Mattawapika Dam, pan Mitchell ponownie przetransportował nasze kanu (i nas) tą 400-tu metrową drogą, zaoszczędzając nam w ten sposób nie tylko niesienia na naszych barkach kanu, ale też wielokrotnego chodzenia i stopniowego przenoszenia naszych rzeczy. Muszę powiedzieć, że te 25 dolarów zapłacone za te oba ‘zmotoryzowane portaże’ było najlepszą inwestycją, jaką kiedykolwiek zrobiłem!
Ponownie mój ulubiony portaż!

Gdy dopłynęliśmy do Mowat Landing, spostrzegliśmy znajomo wyglądający samolocik—ten sam, który wielokrotnie startował w parku w Temagami koło naszego miejsca i za każdym razem powodował ogromny hałas! Tym razem powoli kołował po wodzie i wreszcie wystartował.
Samolocik wraz z kanu startuje z wody

Po spakowaniu rzeczy do samochodu, pojechaliśmy do miasta Hailebury, wzdłuż brzegu jeziora Lake Timiskaming. Były to duże jezioro; jego wschodnie brzegi, jakieś 7 km po przeciwnej stronie jeziora, należały do prowincji Quebec. Skierowaliśmy się na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża jeziora, dojechaliśmy do drogi nr. 65, objechaliśmy północne brzegi jeziora i wjechaliśmy do Quebec. W miasteczku Notre Dame du Nort przejechaliśmy przez most na rzece Ottawa River i po kilku minutach zaczęliśmy jechać na południe, na drodze nr 101, ciągnącej się wzdłuż brzegów jeziora Lake Timiskaming. Od razu w oczy rzuciło się nam, że Quebec różnił się od Ontario—pomijając, że wszystkie napisy były w języku francuskim, budynki były architektonicznie odmienne od tych w Ontario. Krajobraz również się zmienił—nie był tak surowy, jak po drugiej stronie jeziora. Niestety, nie mieliśmy czasu zatrzymać się w ciekawszych miejscach—szkoda, że nie mogliśmy tu pobyć przez kilka dni! Wreszcie jezioro zaczęło się zwężać i zamieniło się w rzekę Ottawa River, W miasteczku Temiscaming przekroczyliśmy rzekę Ottawa River i ponownie znaleźliśmy się w Ontario. Przez jakiś czas jechaliśmy drogą nr 63, potem drogą nr 533 i dojechaliśmy nią do miasteczka Mattawa River, z którego drogą nr. 17 dojechaliśmy do parku Samuel de Champlain Provincial Park, w którym zamierzaliśmy się zatrzymać na noc. 
Mapa parku Samuel de Champlain, zaznaczone nasze miejsce nr 145

Udało się nam otrzymać całkiem przyjemne miejsce nr 145, bardzo blisko historycznej rzeki Mattawa River—park był nazwany na pamiątkę słynnego eksploratora i podróżnika Samuela de Champlain, który podróżował po tej rzece 399 lat przedtem, w 1615 roku. Oczywiście, Catherine zapragnęła popływać w rzece i chociaż prąd być bardzo rwisty, powoli dobrnęła do połowy rzeki.
Jeden z eksponatów w Mattawa River Visitor Center

Następnego dnia obejrzeliśmy park i poszliśmy do Mattawa River Visitor Center. Byliśmy jedynymi turystami i pracownica parku, młoda dziewczyna, udzieliła nam wiele informacji na temat parku oraz eksponatów znajdujących się w tym budynku—faktycznie, były tam ciekawe artefakty dotyczące historii, pierwszych eksploratorów i handlarzy futer (którzy przewozili je w ogromnych kanu, m. in. po rzece Mattawa River), malunki indiańskie i nawet replika prawdziwego kanu, używanego przez handlarzy futer (voyageurs)! Byliśmy zachwyceni i kupiliśmy mapę rzeki Mattawa River, mając nadzieję w przyszłości po niej popływać na kanu!

Ogólnie była to świetna wyprawa; pomimo kiepskiej pogody, udało się nam biwakować w 2 parkach, pojechać na jezioro Lady Evelyn Lake oraz odwiedzić kilka miasteczek. Bez wątpienia powrócimy w przyszłości do tej okolicy!
Catherine koło tzw. "Voyageur Canoe" do używanego do transportu towarów-ale pewnie bardziej ją interesują futerka!